camino

camino

sobota, 24 grudnia 2011

Życzenia z serca płynące

Maleńka Miłość zbawi świat.
Maleńką Miłość chrońmy z lękiem.
Dziś ziemia drży i niebo drży od tej Miłości Maleńkiej.
   Z Okazji Świąt Bożego Narodzenia przesyłam wszystkim moc radości i uśmiechu. Aby w okresie świątecznym na naszych twarzach gościł uśmiech i radość. Aby w tym wyjątkowym okresie nikt nie był sam.
By nastał pokój, a betlejemska cisza prowadziła nas do gwiazdy na choince, pod którą niech każdy z nas znajdzie odrobinę szczęścia.
Podajmy sobie dłoń i życzmy Wesołych Świąt.


wtorek, 20 grudnia 2011

Jemioła

   To także symbol bożonarodzeniowy.
Raczej taki bardziej zachodni, ale od kilku lat gości zaraz przy wejściu do naszego mieszkania.
Jest jak talizman witający przekraczających próg gości.
Przy drzwiach się zawsze wita więc myślę, że to dobre dla niej miejsce (takie moje feng shui :P).
No i tradycją jest, że powinno się pod nią całować, więc rok rocznie, kiedy tylko przyjeżdża Hany, czynimy to :)
I to nie tylko pod jemiołą :P
   Coraz więcej radości, coraz więcej zapachów w kuchni, ale i coraz większego poboru czasu potrzebują te przygotowania.
Mimo wszystko jestem szczęśliwy.
Kiedy zostawiam domowe obowiązki i gonię do obozu na etat, to i tam radością wszystkich witam.
A co! Niech się udzieli radość smutnym sercom, zmartwionym i zaganianym ludziom.
Kocham Cię Hany :*
Pozdrawiam Bajberowo wszystkich

niedziela, 18 grudnia 2011

Choinka piękna jak las

   Przez całe moje dzieciństwo, aż do dwudziestego czwartego roku życia w prawym rogu pokoju koło drzwi balkonowych stała choinka ma.
Taki zwykły krótkoiglasty kikut dwumetrowy składany z dwóch części z metalowymi bardzo ciężkimi nóżkami trzema.
Taki co to w PRL-u jak się dostało, był rarytasem.
I choć potem zaczęły królować te z gęstą i długą igłą, ubierane w jednokolorowe światełka i te same lub do kontrastu inne bombki jednego gatunku, ja nigdy nie chciałem mieć innej.
Zawsze powtarzałem, że tradycja musi być i choinka jak ta szkapa- nasza co roku była niezmienna :)
Zawsze było na niej kolorowo.
Duże i małe bańki przeplatane serduszkami, grzybkami, misiami, łabędziami z piórkiem w zadzie i innymi zwierzątkami :)
Wiele się potłukło, choć ja zawsze starannie się z nimi obchodziłem.
Potem były trzy lata z żywą choinką i od trzech lat ta sama już z grubym i długim igliwiem od Męża :)
Wieszam na niej te same nieśmiertelne ozdoby.
Co roku staram się dokupić coś nowego i tak starocie, które są jeszcze starsze niż ja, moje rówieśnice i inne, zgodnie łączą się z tymi młodszymi, nowszymi.
Każda dla mnie swój urok ma.
Jedna drugiej nie wadzi, a i każda swe honorowe miejsce posiada.
Żeby było jak dawniej, jak zawsze, ubierając ją, śpiewam dla wygłupów- "choinko piękna jak las, choinko zostań wśród nas" :P
I podobnie jak u Hanego- jest barwnie, wesoło, bo przecież takie są moje, nasze Święta.
Radości w nowym tygodniu życzę i pomyślnego spełnienia wszystkich zaplanowanych czynności, zadań, powinności, których w tym okresie jest jak zawsze wieeele :)





sobota, 17 grudnia 2011

Świątecznie niedopowiedziany erotyk z przekąsem

Wszystko białe dookoła jak piękny sen,
W jedną noc tak zmian dokonał...
Przykrył cały szary świat.
Przykrył to co boli nas.
Przykrył ślady naszych...
Pięknie jest :)

Wszystko nagle tak niewinne jak dziecka sen.
Niecodzienne i tak inne, bo przyszedł...
Przykrył cały szary świat.
Przykrył to co boli nas.
Przykrył ślady naszych...
Pięknie jest :)

Wszyscy dawno już zwątpili...
aż tu nagle w jednej chwili
biały... spadł.
Przykrył kilka naszych kłamstw.
Przykrył samotności czas.
Przykrył ciemną stronę serc.
Pięknie jest :)

Może kiedyś tak się stanie, że co dobre w nas zostanie...
i każdego dnia będzie tak
A nie tylko raz do roku, kiedy wszystko białe wokół.
Może ja, może Ty, doczekamy takich dni :)

DZIĘKUJĘ (następuje ukłon z dygnięciem)

To może ja już polecę...
...lukier na ciasteczka lać :)

piątek, 16 grudnia 2011

Łaskawy dzień, czyli slalomem przez stresy

   W porankowy wieczór, czy też wieczorny poranek wyruszyłem dziś do pracy.
Z pewną taką dozą stresu i obaw, że wczorajszy "problem systemowy", będzie trudnym orzechem do zgryzienia.
Takim nie na moje zęby.
Zdrowaśki i wszelakie modlitwy i śpiewy jakie czynię w drodze do obozu- POMOGŁY!
Usiadłem za biurkiem.
Klik.
Trwa eksport danych.
Dzień systemowy zakończony.
To co wczoraj wydawało się problemem widmo (bo nie wiedzieć czemu system komputerowy zaszwankował wyświetlając coś co realnie sprawdzone, okazało się nie mieć w ogóle miejsca), dziś przestało mieć jakiekolwiek znaczenie dla zwariowanego rebra, a zwłaszcza tego, co w jego środku tkwi.
Uradowany tym faktem byłem wielce, bo myślałem, że pół przedpołudnia spędzę rozmawiając przez telefon z informatykami.
Jakieś takie spięcie i napięcie dziś czułem.
Pomógł mi Hany pisząc rozluźniającego smsa.
I to bardzo rozluźniającego :P
Wcześniej jednak podczas nasiadówek roboczych u Basi wyrzuciwszy z siebie swe lęki na temat nawału pracy, obowiązków i mało przyjemnych petentów, usłyszałem takie oto słowa na swój temat:
"Ty jesteś tym zdenerwowany i się stresujesz?! Przecież jesteś fajnym, zrównoważonym, wesołym i uśmiechniętym chłopakiem, bynajmniej ja Cię tak postrzegam".
Miło było takie słowa usłyszeć od kogoś z kim pracuje się zaledwie miesiąc i nie ma się z nim za często bezpośredniego kontaktu.
Tym bardziej, że słowa te padły z ust faceta :)
i to młodszego :)
Obozodzień minął szybko i bez większych powodów do stresu.
Niepotrzebne więc było takie me nastawienie.
W drodze powrotnej targany szalejącymi wichurami wstąpiłem do Rafy po dwa pyszne winiaki.
Tak tak, czynię już zapasy alkoholowe na Nowy Rok z Mężem.
Zapasy tego gatunku, bo wino jest przepyszne i boję się, że potem może go nie być.
Przezorny- ubezpieczony :)
Uszka siatki ledwo wytrzymały ciężar butelek i mięsiwa, jakie z rana zakupiłem na świąteczny bigos.
Na weekend planuję dużo prac, ale co z tego wyjdzie, zobaczymy.
W każdym bądź razie jak zawsze dam z siebie wszystko.
A teraz gorąca herbatka, by zabić jej ciepłem zimne wyobrażenia o tym co za oknem.

czwartek, 15 grudnia 2011

W wannie już pływa świąteczny karp

   Tak tak, od dziś pływa.
Zawsze pływał odkąd sięgam pamięcią.
Radował mnie ten widok, jak to dziecko raduje wszystko co niecodzienne.
Cieszy do dziś, choć nie jest to radość na miarę wsadzania palca do wanny i łaskotania ryby po boku, by szybciej pływała. By przypadkiem nie leniuchowała i na bok się nie przewracała :)
   Rankiem zakupiliśmy cztery sztuki tej świątecznej ryby, na której smak czekam zawsze cały rok.
Ryba ta mało ekskluzywna, ale przez jej unikatowy sezon występowania sprawia, że urasta w świątecznym okresie do miary łososia co najmniej :)
   Jak co roku, Pani L widząc nowe towarzystwo w wannie (jej królestwie kąpielowym), podkula ogonek i ucieka czym prędzej na kanapę.
Tam zwijając się w kulkę, jakby była kotką siedzi i wegetuje.
Miny przy tym smutne ma.
Rozbawił mnie dziś rano Hany sms-em, w którym napisał, że gęba Mu się śmieje na widok Pani L stojącej pod wanną.
Sms przyszedł w porę, dokładnie w tym czasie, kiedy L szła już do pokoju po odbytym "widzeniu" :)
Śmiałem się więc i ja, że o tym pamięta :)
Takie ot rybne radosne nowiny świąteczne dziś z moich stron płyną.
Przesądny nie jestem, ale łuskę zawsze do portfela wkładam i to nie po to by mieć w nim miliony, ale by nigdy nie był pusty :)
Szczęśliwego i radosnego dnia życzę.

Kocham Cię Skarbie i za gwiazdkowy prezent wymarzony baaaardzo dziękuję :*

sobota, 10 grudnia 2011

Mój Luksemburg

Tam dziś powinienem być :)
   Tak wczoraj wkręciłem Agatę w pracy.
To mądra i inteligentna dziewczyna, a "łyknęła" to bez grama podejrzeń.
Ekscytowała się i opowiadała o swoich zagranicznych podróżach.
Padło nawet z jej ust zdanie, że zawsze chciała zwiedzić Luksemburg :)
Myślałem, że padnę jak słuchałem sam swoich bzdur i jej poważnych wywodów krajoznawczych :)
Nawet jedna z pukf, która wiedziała, że lubię sobie żartować, powiedziała mi potem, że już zgłupiała czy ja żartowałem, czy mówiłem to naprawdę :)
Często się tak wygłupiam z Karen, aż żałowałem, że miała akurat tego dnia wolne.
Kiedyś wkręciliśmy Andzię, że kupiliśmy sobie karnety na baseny ze zjeżdżalniami za Urzędem Miasta :)
Patrzyła na nas swymi dużymi "gipsy" oczami.
Nawet nasze naprowadzanie, że ją "ściemniamy" nie pomagało. 
Ona w to wierzyła.
Ona wierzyła, że w moim mieście za Urzędem Miasta jest basen ze zjeżdżalniami i można nawet na bananie dmuchanym jeździć :P
Oj, do dziś wspominamy to z Karen :)
   No więc dziś w Moim Luksemburgu dzień zaczął się mroźno i słonecznie.
Trawa "polukrowana" szronem. 
Powietrze chłodne, ale przyjemne.
Jest bezwietrznie.
Przemierzam miasto.
Odwiedzam rynkowe kramiki, kupując grzyby suszone, pieczywo, jajka.
Strasznie dużo ludzi znam w tym Luksemburgu.
Systematycznie i często rzucane "dzień dobry".
Znajoma pani w cukierni, która niczym jasnowidz wie, że przyszedłem po cztery drożdżówki z owocami i kruszonką.
Na targowiskach kupuję ziemniaki i buraczki u starszej pani.
Lubię kupować warzywa na targu u takich osób jak starsza pani Sofi.
Nie tylko ze względu na to, że imię to pozostawia ciepłe wspomnienia, ale też i dlatego, że to bardzo miła, życzliwa i dobra kobieta.
Tak mało jest teraz życzliwych ludzi.
Chociaż i tak głęboko wierzę w to, że ile by ich nie było, to dzięki nim te osoby, które dostrzegają wewnętrzne piękno drugiego człowieka, będą mogły się nim zachwycać jak najdłużej.
W końcu to zagrożony ludzki gatunek.
   Święta coraz bliżej.
Już tylko dwa tygodnie do Wigilii.
Dziś w swoim Małym Luksemburgu będę miał taką Małą Wigilijkę.
Wigilijeczkę :)
Zaplanowałem na dziś drugie starcie z pierogami.
Po kapuściano- twarogowych z zeszłej soboty i zamrożonych czterdziestu czterech sztukach, dziś będę kleił je z dwoma farszami.
Jeden ziemniaczano- pieczarkowy, a drugi ten najbardziej tradycyjny 24 grudnia- z kapustą kiszoną i grzybkami :)
Gotuję też barszcz z fasolą. 
Inny niż ten świąteczny w moim domu, ale barszcz.
No tak jakoś się złożyło, że te dwa dania na dziś, to taka Mała Wigilia- kulinarnie sprawę ujmując.
Czuję, że to już ten czas, by powoli wkroczyć do kuchni, tym bardziej, że ubiegłej nocy śniła mi się Magda G, która próbowała moje i Męża dania, a i sama częstowała nas swoimi.

Najdroższy, w Dniu naszej kolejnej Miesięcznicy ślę Ci gorrrące buziaki :*:*:*
Kocham Cię!
 



czwartek, 8 grudnia 2011

Rocznica, Urodziny i Gorrrący Mikołaj z Jansjö

   Dzień jak co dzień.
Jednak wspominkowy, bo ilekroć przychodzi mi iść do pracy ósmego dnia grudnia, to przed oczyma jak z odtwarzacza, wyświetla mi się ten grudniowy poranek 2003r. kiedy to po roratach po raz pierwszy w niej zawitałem.
Taki po-mikołajkowy prezent etatowy wtedy dostałem :)
Dziś w ósmą rocznicę też wypadła mi pierwsza zmiana.
Te same twarze co wtedy (co zawsze:P), to samo zachowanie.
Wydawałoby się, że czas dla obozu zatrzymał się w miejscu.
Prawie zatrzymał, bo malowanie niedawno zakończone, troszkę odmieniło jego oblicze.
Czy obóz może mieć oblicze? :)
Odmłodniał też kadrowo, bo trochę pukf ubyło i przyszło trochę nowego, młodszego personelu.
Co przyniesie kolejne osiem lat?
Czy ja tam tyle wytrwam? :)
Czas pokaże.
Czasami los zmienia się z dnia na dzień, więc ciężko snuć dalekosiężne plany.
   Rok później (bez dwóch dni- 6 grudnia 2004r.) na świat przyszła Pani L.
Los tak sprawił, że miesiąc później niebiosa zesłały ją pod nasz dach.
Tak miało być. 
Nad tym faktem już nie raz się zastanawiałem i nie raz debatowałem z Hanym.
Dziś L. jest naszym Kochanym Domownikiem i Wiernym Towarzyszem Tatusia.
Nie obyło się bez upominków marki Pedigree i przytulasów :)
Oglądnięty w mikołajkowy wieczór film familijny "Mój przyjaciel Hachiko" jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu- jak mądry, wierny i wdzięczny za dane mu uczucie potrafi być pies.
Film w kategorii wzruszenie, dostał ode mnie 3 łzy (słownie: trzy).
Nie były to pojedyncze łzy, a takie ich trzy potoczkowe serie.
Film oparty na faktach- polecam miłośnikom czworonogów. 
Ostatnio też zastanawiałem się, dlaczego nie nazwałem Pani L. Mikołajką, albo Miką, lub czymś w tym stylu :) Może gdyby to był piesek, a nie suczka, to byłby Mikołaj lub Miki? :)
Chociaż Miki, to raczej imię dla gryzonia. 
Ściślej- myszki :)
   Jak co roku, tak i tym razem zawitał do mnie Mikołaj (i nie był psem :P)
Nie było mu pewnie łatwo, bo oczekujących wielu, a i reniferki musiały się napracować, by sanie po czarnych, bezśnieżnych drogach przeciągać. 
Płozy pewnie do wymiany, ale dla takiego posłańca to nie problem :)
Aż dziw, że ten Mikołaj to ze Szwecji do mnie przybył, bo urodę i strój, to miał bynajmniej mało skandynawski.
- Ho, ho, ho!
Lukas, jag har nagot for dig sa mycket ville ha.
Święte słowa, to i nawet w obcym języku brzmią znajomo- pomyślałem szwedzkiego ni w ząb nie znając!
- Mikołaju, rozumiem co do mnie mówisz, bo zawsze dla każdego masz dobre słowo, ale nie wiem jak Ci to powiedzieć, byś Ty zrozumiał, co ja mówię do Ciebie!
- Du behover inte oroa dig for det. Du forstar alltid. Manskligt tal ar framfor allt sprak!
- Święte słowa, ups! No faktycznie święte bo z ust Świętego :)
Rozumiem je!!!
A czemu Ty Mikołaju taki niekompletnie ubrany. Czy w Szwecji już nie ma mrozów?
- Jag ar ny, och som ni kan se lite helgon. Mina varma karaktar varmer mig. Jag behover inte pals :)
- No nie powiem żebym narzekał, bo miło jest widzieć Cię w takim nietypowym wydaniu :)
Uśmiechnął się, ukazując tym samym kontrastującą z zarostem i karnacją- biel zębów.
Święty Mikołaj ten Papa z siwą brodą, ten to ma gust. Tak wiekowy Starzec, a takich atrakcyjnych pomocników dobiera.
Moja szwowa młodsza, a totalne bezguście... no ale po co ja o tym myślę w tak świętej chwili :)
Odwzajemniłem uśmiech :)
- Snalla, ta detta. Nar du slar pa varje bom lyser upp morkret. Din man skrec i brevet att du drommer om det.
- Ech! Mój Kochany Wspaniałomyślny Mąż!
Wiedziałem, że maczał w tym... palec :P
Hany dziękuję Ci za to...
I podarował mi Jansjö.
Zachwycony prezentem i podekscytowany tym, że udało mi się zrobić Mikołajowi zdjęcie na odchodne, pognałem do pokoiku, by zamontować swój podarunek.
Przytwierdziłem go do półki zagospodarowanej z szerokiego drewnianego parapetu wewnętrznego w kierunku łóżka, tak bym leżąc w nim mógł czytać książkę, której stronice oświetlać będzie srebrna figlarna, giętka, gibka, elastycznie wyginająca się,... lampka :)
Chyba wezmę książkę i skończę dziś opowiadania Schmitta :)


Ps. W przeciągu tych ostatnich trzech dni, świętowała swe urodziny także Sara. 
Jak lubię być obdarowywany, tak jeszcze większą radość sprawia mi, kiedy obdaruję kogoś i prezent sprawi mu radość. 
Brzoskwiniowa szalo- chusta, czekoladki i karteczka bardzo uradowały Moją Siostrę Szpagacistkę :)
(No i czemu pisząc to ostatnie się uśmiecham?) :):):)





Kocham Cię Hany :*:*:*





piątek, 2 grudnia 2011

Tak mijają dni bez Ciebie

...z ciszą pośród czterech ścian,
...każdy z nich jest taki sam.
   Powoli przyzwyczajam się do harmonogramu codzienności, jaki znam na pamięć.
Mogę go każdego dnia powielać z zamkniętymi oczami.
Dom- praca.
Praca- dom.
W domu bez zmian.
Tato zdrowy, Pani L minęła urojona ciąża, hasa wesoło ze swoim kółeczkiem i jak zawsze wita mnie o poranku i kiedy wracam do domu :)
Większe zmiany w obozie.
   W pierwszy dniu po urlopie, nie dość że człowiek czuje się obco, to jeszcze malowanie wewnątrz gmachu.
I pracuj tu w totalnym syfie, między puszkami farb, wiadrami, pędzlami, stosami kartonów z dokumentacjami i Bóg wie czym tam jeszcze, wśród smrodu olejnej, rozpuszczalników i wśród przemieszczających się tam i z powrotem malarzy pokojowych.
Jeden z nich taki młody osiłek. Od pierwszego dnia mówi mi cześć, jakbyśmy się znali.
Dziwny jest, bo nie dość, że głowa wbija mu się w resztę ciała (efekt braku szyi) od napakowania, to jeszcze jak mówiła mi Agata, o wyznaczonych godzinach wpieprza ryż i jogurt :)
Może mu jeszcze mało masy :P
No ale nie moja sprawa.
Poza niemiłymi dla oka i nosa efektami odświeżania obozu, są jak zawsze petenci, na których można liczyć :)
I tak wczoraj dla przykładu przez kwadrans użerałem się ze stręczycielem, który chciał mnie zastraszyć.
Nie znoszę zastraszania.
Nie toleruje.
Jestem na NIE!
Żądał ode mnie adnotacji o przyjęciu pewnego pisma, które wydrukował sobie w dwóch egzemplarzach.
Dobrze wiedziałem, że z uwagi na pewien szczegół, tego pisma mu nie podpiszę.
Kazał więc, (tak kazał) odnotować, że odmawiam przyjęcia :)
I na to nie przystałem, mówiąc, że takie nakazy może stosować wobec mnie tylko szfowa.
Pan ów więc, wybrał jeszcze jedną opcję.
Wypisywał za mnie adnotację :P
Spytał o moje imię i nazwisko, funkcję, (był z tych co to by jeszcze spytali o wzrost, numer buta, itp) i napisał, że o danej godzinie odmówiłem przyjęcia pisma i dalej szedł w zaparte, podsuwając mi kartki do podpisu.
Metodą zdartej płyty nadal stanowczo odmawiałem, aż sobie poszedł.
Żeby nie było, że tylko źle się dzieje przez obóz, to nadmienię, że dzięki niemu miałem i miłe zdarzenie :P
Przedwczoraj zadzwonił do mnie Dedi, żebym wziął dla sąsiadki potrzebne druki do wypełnienia.
Zabrałem więc i po wieczornym dotarciu do domu idąc piętro wyżej, zaniosłem je.
Dzwonię.
Cisza.
Czekam.
Nic.
Czekam.
Coś słyszę.
Drzwi się otwierają.
Za nimi, wspomniany niedawno w poście fajny syn Pani Ani ubrany w białe obcisłe bokserki z motywami kółeczek, piłeczek, czy czegoś na podobieństwo groszków :)
- Cześć, jest może mama?
- Cześć. Nie, mamy nie ma. Pojechała gdzieś. Będzie za jakieś pół godziny- odpowiada wystawiony już do połowy zza drzwi w pozycji krzywej wieży w Pizie, co bym za dużo chyba nie widział, albo z zawstydzenia :)
On z zawstydzenia dotychczas nawet "cześć" mi nie mówił, bo pewnie nie wiedział, co wypada. Czy "cześć", "czy dzień dobry". No ale ja przecież poza kilkoma siwymi włosami starością nie emanuję :)
Nawet zmarszczek jeszcze nie mam :P
- Przyniosłem jej druki, o które prosiła- odpowiadam, myśląc, że może przeszkodziłem mu w korzystaniu z wolnego czasu w samotności (czyt. np. walenie konia :P) i zdążył w pośpiechu przywdziać tylko bieliznę :P
- A to ja jej przekażę- zaczyna tracić równowagę w niewygodnej pozycji chowania nóg i ciekawej bielizny i zmuszony zrobić wykrok w moim kierunku, wyłania się zza drzwi :D
Raduję przez chwilę moją małą wadę wzroku w oczach tymi przyjemnościami, podaję mu druki (ooo stopy ma gołe :P) i schodzę do siebie.
I`m so excited :D:D:D
   Dziś miałem iść do Janiny, bo mam dla niej kosmetyki, ale głowa mi pęka przez obozową "kurację wziewną". Napisałem jej smsa, że nie przyjdę, bo mam globusa.
Odpisała, że też go ma i że mały kaszle i czuje, że będzie szpital domowy :)
   Mikołaj mój już posłan do Hanego został. A i Jego do mnie też, więc wyczekujemy z nosem wlepionym w szybę, czy też jakaś czerwona postać na saniach nie zstąpi z nieba.
Powoli też planuję sobie prace na jutro.
Mam w planie robić pierożki z kapustą kiszoną i białym serem (chętnych już dziś zapraszam) i może uda mi się jeszcze jakieś okna pomyć.
W międzyczasie dyżur w obozie :)
Maranna Tha.

środa, 30 listopada 2011

Powroty, niejednej łzy powodem

   Jak to zawsze bywa, wszystko co dobre, szybko mija, ale tak już musi być.
Inaczej takie chwile nie byłyby wyjątkowe.
Nic by nas nie cieszyło, bo nie odróżnialibyśmy czegoś miłego od niemiłego.
Dobra od zła.
Wszystko w przyrodzie musi mieć także i swój gorzki smak, by wiedzieć, że po nim może przyjść tylko słodycz.
To dobre.
Miłe.
Radosne.
   Niedzielny świt, a w zasadzie jeszcze noc, (bo o piątej jeszcze ciemno za oknem) nastała tak szybko, że jeszcze oka nie zdążyłem dobrze zmrużyć a już trzeba było je otworzyć.
Misiu zrobił mi kawę i moje ulubione angielskie śniadanie- tosty z jajeczkiem smażonym na wierzchu, serkiem oraz konfiturą dla finezji i orzeźwiającego akcentu :)
Wstała też Sara.
Równolegle z Hanym szykowała mi kanapki nr 2- te na podróż.
Śmialiśmy się jeszcze z minionego wieczoru, ale śmiech już nie ten, bo stonowany taki.
Po porannej toalecie i posiłku, przyszedł czas na chwile, które zawsze sprawiają, że muszę dusić żal w gardle i połykać łzy.
Gdyby się one ze mnie wydobyły, nie byłyby tak finezyjne jak w piosence.
Wszedłem do pokoju, gdzie do śpiącej Kitty dołączyła niedawno Sara.
Przyklęknąłem na łóżku i wyściskawszy, wycałowałem obie Siostrzyczki.
Potem Miś zbudził Mamusie, bym mógł się z Nią pożegnać.
I zawitała wtórująca sercu i duszy czarność poza domem.
Wyjątkowo ciemna, pochmurna i zimna noc, z przenikliwym wiatrem który okładał nas po twarzach swymi podmuchami.
Kiedy doszliśmy na przystanek, skradałem Mężowi pojedyncze buziaki, pomiędzy obserwacjami jakie czyniła w naszym kierunku jedyna oczekująca pasażerka.
Nadszedł moment pożegnania ze Skarbem.
Kupiłem bilet i w drugim siedzeniu za kierowcą usiadłem.
Nie przeszkadzało mi nawet to, że siedzę na kole.
Normalnie nie usiadłbym w tym miejscu nigdy, ale w takich chwilach jak ta, błahe sprawy, tudzież przyzwyczajenia, przestają istnieć.
Przestają mieć sens.
Usiadłem, a w zasadzie posadziło mnie szarpnięcie ruszającego autobusu i moje oczy przepełniły łzy.
Napłynęły szybko i w dużych ilościach.
Były nagłe jak tsunami.
Całkowicie zmyły sen i sprawiły, że poczułem, że to już...
że wracam.
Powracam do swojej małej, blokowo- obozowej rzeczywistości.

   "Więc jeszcze dzisiaj, kiedy mi się nie układa, wiruję.
Zwracam rękę ku niebu i wiruję. Zwracam rękę ku ziemi i wiruję.
Niebo wiruje nade mną. Ziemia wiruje pode mną. 
Nie jestem już sobą, ale jednym z atomów wirujących wokół pustki, która jest wszystkim".*


   Na czytaniu i analizowaniu takich i innych tekstów, minęła mi prawie połowa drogi, jaką przemierzał wyjątkowo powolny tego dnia, skład TLK.
Lektura drugiego czytanego przeze mnie opowiadania Schmitt`a, poprawiła mi samopoczucie.
Druga część drogi, to były analizy bardzo stresujące.
Zdążę, czy nie zdążę przesiąść się na Regio w moje strony?
Pociąg zamiast nadrabiać opóźnienie, pogrążał się w jeszcze większe.
W międzyczasie jadłem kanapeczki (jeszcze w tej pierwszej, mało stresującej części przejazdu :P), które szykowała Sara.
Zapach pysznej swojskiej roznosił się po całym niemalże wagonie.
Moim ulubionym zresztą- bez przedziałów i z samolotowymi, wygodnymi siedzeniami :)
W Krakowie zapach przyciągnął do mego wagonu całą masę hiszpańskich studentów.
No i tak po przekątnej za mną siadła para chłopców.
Jeden bardziej latynoski od drugiego.
A para to była i teoretycznie i też na 99,99% praktycznie :)
Raz jeden, raz drugi naprzemiennie składali swe głowy na sąsiednie ramię, kark, szyję współtowarzysza podróży :)
Odwracałem głowę dość często :)
Na szczęście postrzał mnie nie dopadł :P
Urocze to były widoki.
Aż sam do siebie w duchu mówiłem- aaaale słiiiiit! :):):)
Czasami spokój zakłócał, przemieszczający się ciasnymi przejściami Pan Wars Wita Was :)
"Kaaawa, herbataaa, woda mineraaalnaa, słodyczeee!"
Wykrzykiwał po każdych dziesięciu uczynionych krokach z blaszanym wózeczkiem.
Ceny z kosmosu i zawsze ilekroć pojawia się Pan WWW, to też coś "mówię w duchu"- nigdy bym nic nie kupił w pociągu :D
No chyba, że z blaszanym wózeczkiem przemieszczałby się jakiś murzyn, albo pan "co-mu`lata" :P w jakimś fikuśnym białym (bielszym od bieli) fartuszku założonym na równie białą bieliznę :P
I tak w wyobraźni zobaczyłem histogram z wynikiem jak wzrosłaby sprzedaż w pociągach kiedy przemieszczałby się między ciasnymi przejściami Taaaaki Oto Właaaaśnie Wars Wita Was.
Niuch niuch niuch :P
A jak dla mnie, to przejścia mogłyby być jeszcze ciaśniejsze wtedy :P
   Zaniepokojony 40 minutowym opóźnieniem, zapytałem pana konduktora, czy zdążę na przesiadkę.
Powiedział, że zgłosi kierownikowi pociągu.
No i zgłosił.
Ale sam, takich zgłoszeń miał około piętnaście, bo tyle mniej więcej osób wsiadło ku memu zdziwieniu do Regio w kierunku mego miasta :)
A ja myślałem, że w pociągu, który przemierza Polskę od Przemyśla do Szczecina, to sam będę :)
Dzięki Ziomale żeście tam byli :P
   Zmierzając w kierunku swego bloku, już z daleka zauważyłem, że w blasku światła rzucanego na chodnik przez przejeżdżający samochód, stoi moja Pani L.
Nie trudno odgadnąć jaki piesek przyjmuje pozycję surykatki i potrafi w niej ustać minutę, albo i dwie :)
Obok Pani L stał Jej Pan, a mój Tatuś.
Ciężko było mi zrobić jakikolwiek krok, bo moja Ślićna pożerała mnie żywcem.
Zawsze powtarzam, że nikt tak nie powita człowieka, jak wierna psinka.
Wyjątkiem jest Hany, bo i wyjątkowe są z Nim powitania.
Na kolejne przyjdzie nam czekać niedługo.
Po Świętach znowu zawita u mnie.
Cieszę się, że dzięki temu moje Boże Narodzenie trwa zawsze o tydzień dłużej :)
I tak już ładnych parę lat :)
Czekam na Ciebie Miśku Kochany, ciche wołania ku niebu ślę.
Słyszysz je?? ;)
Kocham Cię :*:*:*


------------------------------------
*fragment tekstu pochodzi z opowiadania Erica Emmanuela Schmitt`a "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu"

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ostatki w szpagacie

   Te sobotnie oczywiście i tak radośnie wspominane.
Miały one dwojako rozumiany wydźwięk, choć sens jeden- coś się kończy.
I tak w świetle religii katolickiej, wkracza się w okres adwentu, natomiast dla mnie był to ostatni pełny dzień urlopu na podkarpackiej ziemi przy boku Ukochanego i Rodziny.
   Poranek przywitał nas iście zimową pogodą.
Niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami ze wszech stron.
Przenikliwy mroźny wiatr i padający śnieg.
Podążyłem na poranne zakupy z pomarańczową karteczką w dłoni, na której Mamusia każdego dnia czyniła czytelnie spis towarów do koszyka.
W kominku już się iskra imała iskry i ciemne od pochmurnej pogody wnętrza jaśniały blaskiem ognia, a także radości.
Czułem się tego dnia jakbym czekał na pierwszą gwiazdkę.
Przyjazd Sióstr też się pewnie do tego przyczynił.
Oczekiwali wszyscy.
Mamusia co chwilę wydzwaniała to do Kitty, to do Sary, by spytać gdzie już są.
Przyszła Sofi i także dzieliła z nami poczekalniany nastrój :)
Około jedenastej pojawili się Goście.
Gwiazdki nasze.
Kitty, Sara, Tom i Przemo.
Obładowani jak Mikołaje, od których odbierałem w ganku pakunki.
Gdybym nie wiedział jakim autem przyjechali, to pomyślałbym, że dziś to musiała być ciężarówka.
Dziewczęta dodatkowo przywiozły słodkości hand made (placki, ciapciuchy-ooo, to jest nowy wyraz na określenie placka :P).
Kitty- metrowiec, który jadłem jeszcze jak Mamusia robiła.
Sara- szarlotkę z glazurowanym wierzchem, nazwaną potem strudlem, a jeszcze potem Szarlottą, co by bardziej wyniośle i salonowo było :)
Kitty przywiozła jeszcze pierożki z kapustą kiszoną i serem- pyszności!
W domu zrobiło się gwarno, cieplej i mega zabawnie :)
Takie wigilijne nastroje.
Jak to świątecznie bywa, Siostry podarowały każdemu prezent.
Ja dostałem super rękawiczki które od razu otrzymały imię, jak mam to w zwyczaju czynić i nazywać prawie wszystko co posiadam :)
Rękawiczki vel szare miraże idealnie dopasowywały się do kształtu i wielkości mych dłoni :)
Po powrocie Hany podarował mi dwa aniołki takie szklane. Bardzo ładne i pogłębiające jeszcze bardziej sobotni, świąteczny nastrój.
Ja z Sarą, przemieszczaliśmy się między kuchnią a salonem, czyli między fioletową salą kinową, a zieloną kuchnią (czyt. green room).
Jako, że oboje uwielbiamy czas spędzać w kuchni, zabraliśmy się za smażenie placków po węgiersku.
Sos był już gotowy, bo Hany rychtował dzień wcześniej.
Ciasto tylko dokończyliśmy, wzbogacając je o cebulę i kminek.
Nigdy nie dawałem kminku do ziemniaczanej papki, z której powstają placki.
Od teraz będę dawał.
I tak mi się przypomniało, że rację miała kiedyś Magda G, mówiąc, że kminek, to jej ulubiona przyprawa.
Zapach miło roznosił się po wnętrzach jak zawsze Rodzinnej Chatki, gdzie każdy swoje miejsce znajdzie.
Placki były wyborne.
Po szesnastej przyjechał Mateo z... siksą, bo nie wypada wypisać tej nazwy wielką literą :P
Mimo próśb, wola Męża nie została uszanowana.
No ale siksa była i tak mało "dająca znać o sobie", bo siedziała na łóżku cicho jak trusia, od czasu do czasu wydobywając duszący się w niej śmiech, kiedy żartowaliśmy na całego.
Co chwilę chodziliśmy do kuchni z Sarą, nie tylko po to by przewrócić placka ziemniaczanego na drugą stronę, ale też po to by czynić szpagaty :P
To był motyw przewodni tego wieczoru.
Sara za stołem powiedziała, że Mam Talent, to taki program, w którym i Ona mogłaby wystąpić.
Powiedziała, że będzie robiła szpagaty :)
Po moim niedowierzaniu, przeniosła się do kuchni, gdzie pozbywszy się klapek, w samych skarpetkach na śliskiej podłodze rozjechała się w mig.
Pełen podziwu i rozradowania śmiałem się do upadłego.
Po mnie do grin rumu zleciało się pół pokoju w celach obserwacyjnych.
Tom powiedział, że zaraz zadzwoni do szwagra z zapytaniem, czy korzysta w łóżku z takich pozycji Jego Siostry :P
I znowu śmiech roznosił się po całym domu.
Mamusia aż podskakiwała na krześle przy kominku, twarz zakrywając :)
Potem ja próbowałem pokazać Sarze swój szpagat, ale do całkowitego jego osiągnięcia troszkę mi jeszcze brakowało.
Zgodnie stwierdziliśmy, że do następnej edycji wspomnianego programu dam radę, a jak nie to będę Jej koordynatorem ruchu i będę asekurował jeśli szpagaty będą czynione w taki sposób, że jedna noga będzie uniesiona w górę.
Będę za nią łapał i kręcił nią, by moja Partnerka obracała się dookoła jak łyżwiarka figurowa.
W kuchni krzątała się też Kitty. Zmywała naczynia, kroiła ciapciuchy :P
Potem wyskoczyła z zadaniem Jakoba.
Miał na poniedziałek przynieść do szkoły maskotkę, o której napisze rymowankę.
Padło na białego misia, który w ręku trzyma colę.
Nie było osoby, która nie udzieliłaby głosu.
Najwięcej propozycji złożył Hany, Tom i Ich najmłodsza Siostra szpagacistka :)
Ubaw po pachy to mało.
Pływaliśmy w łzach śmiechu sącząc pyszną naleweczkę z aronii od Kitty.
W salonie było bardzo gorąco już.
Twarze promienne od śmiechu i wszechogarniającej radości.
Każdy przemieszczał się gdzie tylko można było.
Ja od stołu powędrowałem koło piecyka, pod bok siedzącej wyżej Mamusi.
Śmialiśmy się kiedy powiedziałem, że w tej pozycji tworzymy razem obraz Dama z łasiczką, ewentualnie z gronostajem.
Na gronostaju zostaliśmy, bo to w końcu rodzaj męski.
Potem były tosty, gorąca herbata według gorlickiej tradycji Sióstr :) a którą i ja przejąłem dwa lata temu.
Wszyscy przednio bawiliśmy się aż do późnych godzin nocnych, kiedy to przyłapałem Sarę, że siedząc zasypia.
Z tego zdarzenia zaśmiała się jeszcze głośno w swoim dobrym stylu, a potem...
Potem zrobiło się ciszej, jeszcze ciszej, cicho...
Nadeszła ostatnia, wyjątkowo czarna i smutna noc.
W łóżku tuliliśmy się z Misiem wyjątkowo mocno i ciepło, niczym jedno ciało, które nie chce za żadne skarby rozpołowić się i zostać rozdzielone.

piątek, 25 listopada 2011

W moim śnie

   Jak organizm odpoczywa z dala od pracy, domu i otoczenia codziennego, to odbija się to we snach.
Bynajmniej mam tak ja.
Odkąd jestem u Męża, śnię każdej nocy.
Żeby to jeszcze miłe, ciekawe, gorące,... sny były.
A tu co noc, to obóz.
A w nim obozowiczki.
Wszystko takie realne, jakbym tam był.
Przedwczorajszej nocy, nim położyłem głowę przy Hanym, rzekłem tak w kierunku poduszki:
"Jeszcze raz przyśnisz mi się obozie, to..."
Chyba z braku dopowiedzenia groźby przyśnił się znowu.
Tej nocy w końcu uwolniłem się od stręczycielskich wizji mego gmachu :)
Za to śnił mi się inny gmach.
Gmaszysko nawet :)
Otóż razem z Hanym przeczesywaliśmy piętra Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie :)
Windami i schodami.
"Przeczesywaliśmy" także jednego chłopca :P
Zupełnie nie wiem skąd wzięła mi się we śnie taka wizja.
Hany lizał tyły "zaparkowanego" w pozycji "na pieska" młodziaka.
Młodziak- total naked z miłym zwisem jądrowym między bladymi udami.
Wychyliłem się zza ścianeczki i zobaczyłem, że Mąż już go liże po pośladkach.
Zazdrosny (czułem zazdrość we śnie), podbiegłem czym prędzej, by się przyłączyć.
Kiedy Młody poczuł drugi język na dupie, odwrócił głowę i pyta:
- Nie rozbierzesz się?
- Po co?- pytam ze zdziwieniem
- Żebyś też był goły. Chciałbym Cię zobaczyć.
- O Ty kur... co Ty sobie myślisz, że będziesz mi rozkazywał?- garścią chwytam go za czubek głowy odwracając mu ją i popadając w furię krzyczę do niego (Aż wstyd się przyznać, że takie imocje mną targają, nawet jeśli to jest sen. Tylko sen).
Ile Ty masz lat, żeby mi rozkazywać?- pytam.
- Siedemnaście- odpowiada wystraszony.
- A ja trzynaście więcej- wykrzykuję mu w twarz niczym dominujący w okresie fali starszy żołnierz do kociaka ;)
Młody znika, a my jakby scena ta w ogóle nie miała miejsca, przemieszczamy się nadal po piętrach pałacu :)
   Oj lubię te przebudzenia w trakcie snu, przemieniając bok z jednego na drugi w idealnej synchronizacji z Mężem.
Lubię też wzajemne tulenia się do rozgrzanych nagich ciał pod kołdrą, w pokoju, w którym żar już dawno wygasł z kominka :)
A rano podliczenia statystyczne, kto kogo więcej razy obejmował na boku, na wznak, czy na brzuchu :)
Pozdrawiam fanów spania i snu :)
rozmaitości w krainie Morfeusza życząc.
 

czwartek, 24 listopada 2011

Czarna czarność, czyli ciemno już

   Drugi tydzień ucieka jak szalony.
Zawsze tak jest w przypadku dwutygodniowego urlopowania się.
W pierwszym tygodniu jego trwania nie liczę się z upływającymi dniami, bo w zanadrzu jest jeszcze drugi tydzień.
Kiedy nadejdzie ten drugi dni upływają nieubłaganie.
I tak oto mamy czwartek.
Końcowe odliczanie czas zacząć :(
Albo lepiej nie, bo po co ostatnie dni spędzać ze smutnym nastrojem związanym z powrotem do codzienności.
   Zapowiadany na dziś brak w dostawie prądu nastąpił z samego rana.
Wcześniej niż planowana godzina dziewiąta.
Brak prądu nie przeszkodził Mamusi w przygotowaniu jak zawsze pysznych pierożków ruskich z odrobiną mięty :)
Odwiedziła nas też Sofi.
Wyfryzurowana, bo prosto od herdresera, pachnąca mile i odziana aż zanadto trendy jak na rower :P
Nie omieszkałem przyprawić Ją o szczerą ocenę.
Komplementy znaczy się :)
Pierwszą część popołudnia spędziliśmy więc na pogaduchach przy kominku.
Płomienie paliły w policzki, więc musiałem się odsunąć, by żywcem nie spłonąć.
Wraz z upływem dnia we znaki dał się brak prądu.
Sofi pojechała nim zapanowała szarość za oknem.
Nie zamknęła za sobą bramki na haczyk i Paco opuścił tereny posiadłości :)
Ubrałem więc kurtkę i pognałem na poszukiwania Chrześniaka.
Gwizdałem po pustej i ciemniejącej już ulicy.
Wołałem.
Gwizdałem.
Gwiżdżąc, wołałem.
Nawoływałem co najmniej jak pewna kobieta na moim osiedlu swoje dzieci, śląc lamenty, które echem obijały się o pobliski las.
Nagle zza krzaczka w oddali ukazała się czarna czarność.
Przystanęła (ta czarność).
Mimo iż nie widzę dobrze z daleka, to animal instinct, jaki niewątpliwie posiadam podpowiedział mi, że to Mój Ślićny :P
Przykucnąwszy więc zawołałem:
"Chodźźe Kochanie Moje do Pańcia"
Paco idzie :)
"No chodź Kochaniutki śibciutko"
Paco biegnie :)
Mam Go.
Wprowadzając za bramkę, tłumaczę jak dziecku:
"Nie wolno tak uciekać, musisz być grzeczny i posłuszny"
Mówiąc to pokładam wiarę, że Paco rozumie moje uwagi :)
Psy to mądre stworzonka.
Znam ich inteligencję z autopsji.
   Jesienią noc przychodzi wyjątkowo szybko.
O 16-ej było już tak ciemno, że gdyby nie płomień kominka, to nie widziałbym Mamusi i Tatusia.
Mamusia przyniosła świecę i mieliśmy dodatkowe źródło światła.
O 16:30 zajaśniało.
Zaśpiewałem więc jak to bywa w Wielką Sobotę:
"Światło Chrystusa!"
Mamusia miała dokończyć:
"Bogu niech będą dzięki"
Jednak nie dotrwaliśmy do Jej głosu, bo prądu znów zabrakło.
To była tzw. próba światła.
Przynieśliśmy jeszcze dwie świeczki, by na głowę po jednej przypadało i snuliśmy opowiadania rozmaite :)
Straszne i mniej straszne :)
Prawie godzinę później zajaśniało na dobre i na wieki wieków- amen :)
   Zajaśniało też przed chwilą.
Moja dusza z radości wytworzyła wokół ciała wielką łunę, bo oto Hany mój napisał smsa, że wraca dziś z pracy normalnie.
Lada chwila więc będzie, więc pierożki czas gotować i na nockę się szykować :)
O już jest! :)

niedziela, 20 listopada 2011

Na ostro

Zimny wieczór.
Zaostrzone apetyty.
Gorrrący temperament.
My w kuchni.
Mąż po kolacji postanowił przygotować już danie na jutro.
Z garnka dymi wybornie.
Rozkosznie też smakuje.
Co chwilę chodzę skosztować bulgoczący paprykarz.
Szczegółów rarytasu nie zdradzę, bo to już pozostawię memu Kuchcikowi :)
Wina kolejny łyk.
Lekki zawrót głowy.
Delikatny pot na ciele i ciarki na karku.
Pocałunki i lekkie wzwody.
Nie wiem który z kolacjowych składników tak mnie "zaafrodyzjakował".
A może to wizja seksu na mrozie?
Kiedy wracaliśmy od Sofi, kusząca wydała się propozycja zrobienia tego "na stojąco" za murowaną przybudówką przy głównej drodze...

Ale za to niedziela

Jest nasza.
Od początku do końca.
   Poranek przywitał nas tęgim jak na listopad mrozem.
Poza nim przywitała nas Mamusia, która jak co dzień unosi w górę roletę wpuszczając nam dzień do pokoju.
Kiedy ranne wstają zorze, z łóżka wstają Dary Boże :)
Czyli my :)
Poranna msza.
Głośno czynione śpiewy, co by organisto-wokalistę "przebić" :P
Poranny, jakże pyszny gorący rosołek dla zmarzniętych ciał.
Kawka z szarlotką przy kominku.
Połączenia kamerkowe z Sarą i Kitty.
Pieczenie zamarynowanych wczoraj żeberek i późniejsze ich pałaszowanie z Gośćmi w postaci Sióstr dwóch.
Kolejne zachwyty nad zawieszonymi w piątek w sali fioletowej- papirusami (zupełnie dla mnie niezrozumiałymi, bo u mnie one tyle leżały bezużytecznie :P)
Popołudniowe wyjście do Sofi, z którą byliśmy już od tygodnia umówieni na "kolędowe" odwiedziny.
Już rok jak dostała nowe mieszkanie, które od momentu jego zastania jest w chwili obecnej nie do poznania.
Przeszło totalny remont i z każdego małego kąta przyciąga swym ciepłem, przytulnością i drewnianymi dziełami sztuki w wykonaniu Jej męża.
Półgodziny spacer brzegiem drogi i wspólne szykowanie kolacji do brzoskwiniowego winka.
Kątem oka lukamy na trwający w "kinie" seans- YCD edycja siódma amerykańska.
Ale ciacha tam densują!
Mmmmuszę je dziś wylukać na necie :P
Na koniec muzyczne wspominki z Mężowej Chatki AD 2010 :)

Ps. Wylukałem amerykańskich tancerzy.
Czaczę zatańczę więc z... Adéchiké-em ;)
Let`s dance!

sobota, 19 listopada 2011

Polityczna szarlotka i otwarcie nowej sali kinowej

   Ku końcowi ma się pierwszy turnus urlopu jaki od niedzieli spędzam u Męża.
Jak zawsze jest rodzinnie i mimo, że Miśka mam tylko wieczorem, na noc i o wczesnym poranku, to czas spędzany do momentu Jego powrotu z pracy do domu, mija mi bardzo szybko i miło.
Codziennie są odwiedziny Rodziny.
Codziennie są stałe punkty programu także i telewizyjnego, które oglądamy z Mamusią i z których (czyt. ludzka głupota) się śmiejemy ;)
Wczoraj dyżurowałem w kuchni, dzięki czemu czas przeminął jeszcze szybciej.
Gotowałem kwaśnicę i piekłem szarlotkę z piernikami i bitą śmietaną.
Zapomniałem kupić żelatynę i bita śmietana nie ma tak zwartej konsystencji jaką mieć powinna (przyszło mi do głowy pewne podobieństwo konsystencjonalne w związku z bitą śmietaną, ale więcej nie napiszę :P)
Hany, z uwagi na to, że przy naciskaniu widelczykiem na ciasto, bita śmietany wychodzi poza jego brzegi, nazwał je- "Tu-154M we mgle" :D:D:D
To tak politycznie.
Nie wiedziałem, że potrafię piec rządowe placki.
Może jakaś posada w bufecie na Wiejskiej mi się dostanie :P
   Dziś sobota.
Lubię sobotę.
Dodatkowo tu gdzie jestem jeszcze bardziej, bo Miś w soboty pracuje znacznie krócej, w związku z tym będę miał Go przez dłuższą część dnia.
   Od rana ruszyła produkcja biletów na premierowy pokaz nowo otwartej sali kinowej w Mężowej Hacjendzie :)
Sala fioletowa.
O 11-ej w ganku otwieram okno i rozpoczynam sprzedaż :)
Dlatego zaraz idę do garderoby tapirować fryzurę :P
Potem przeliczanie sprzedanych biletów i adekwatnie do jej sprzedaży, ustawianie przed ekranem rzędów krzeseł, z uwzględnieniem loży przedniej dla VIPów :P
Wszystko to, by podziwiać nowy look w pokoju kominkowym, wraz z zawieszonym na ścianie lcd :)
Takie ot pokojowe rewolucje, udane bardzo of course!
Chętnych zapraszamy!
Przychodźcie ku nom!
Hej! :):):)

czwartek, 17 listopada 2011

Wieczorem... wystawię ekran i wyświetlę w nim

   Uwielbiam wieczorno- nocne rozmowy przy winie w kuchni, dlatego chętnie bawię się w panel dyskusyjny wraz z Hanym.
Tym razem do programu zaprosiliśmy Maxa (albo On nas, zależy od której strony patrzeć :P)
Telewizje śniadaniowe prześcigają się w ofertach kawowo- herbacianych, która z nich największą widownię zgromadzi w godzinach przedpołudniowych.
A co z widzami w późniejszych porach?
Albo bez porów.
W majtkach na przykład ;)
Może jakaś telewizja pidżamowa?
   Otóż nasze rozmowy w toku i kameralnym tłoku rozpoczynały się średnio po 20-ej.
Czerwone wino w szwedzkich kieliszkach, ocieplało nastrój swym rubinowym kolorem już od samego patrzenia :)
W garnkach wrzało, na patelniach się rumieniło (zazdroszczę Maxowi patelni do smażenia bez tłuszczu i chyba zawsze to będę powtarzał, dopóki nie zaopatrzę się w taką :P), w naczyniach innych niż wspomniane się marynowało...
Potem po całym pomieszczeniu roznosiły się miłe wonie.
Kuchnia wydziela zapach, buduje ciepły nastrój, łączy, zbliża, uspokaja, smakuje...
Kiedy pytają mnieeee, dlaczego kuchnia jest mi tak bliskaaa, odpowiadaaam!-
-Ponieważ każda jest inna i z każdej można wynieść jakiś mały element do swojej codzienności :P
   Wino się lało, kolacje łechtały mile podniebienia i napełniały rozochocone żołądki.
Dyskutowano na tematy "jakie los nam dał".
Każdy z nas przeliczał alfabet, podczas gdy kolejny mówił stop.
Na jaką literkę wypadło, na wyraz zaczynający się od niej snuło się wywody.
I tak poprzez dom, rodzinę, dupę i marynę mijał czas kiedy prowadzący zasypiali.
Pierwszej nocy po kąpieli, leżąc już z Hanym w łóżku, zasnąłem pałaszując w komórce, by ustawić sobie jako dzwonek "The living proof".
Komórkę trzymałem przed sobą mając zamknięte oczy. Wyglądało to pewnie jak hipnoza.
Kiedy Misiek mnie przebudził, by oznajmić mi, że śpię, powiedziałem coś kompletnie bez sensu, co wywołało śmiech na sali.
Pewnie i ludzie oglądający nasz wieczorny "program na niby" też się śmiali, może nawet przez to lub owo w bezsenność popadli i słuchali jak miłe odgłosy wydajemy (czyt. np. moje chrapanie- choć na ogół nie chrapię :P).
   Wszystko co miłe, dobre i ujmujące serdecznością, kończy się baaardzo szybko.
Gospodarz jak nas odebrał z peronu, tak i z niego wsadził nas do opóźnionego pociągu.
A ja, dwa dni marudzący o precelkach z kminkiem, wreszcie się w nie zaopatrzyłem i w podziw mą dwójkę wprowadziłem, bo mówili, że takowych nie ma.
Mąż zakupił obwarzanki w ilości sztuk dwunastu.
Co by dla każdego Apostoła było :)
I tak przemieszczając się dalej na wschód w składzie Inter Regio, a potem PKS-owo rozsiewaliśmy zapach rodem z piekarni.
Zapach pieczenia.

W autobusie jedna kobieta siedząca za nami zapytała:
- Proszę pana, czuję pieczenie...
- Wieprzowe, czy wołowe proszę pani?
:D:D:D

środa, 16 listopada 2011

Nagle los mi dał, wszystko co chciałem mieć

   Nazajutrz humor został poprawiony czterokrotnie :)
Już od rana przemieszczaliśmy się po galeriach, sklepach i innych kramach.
Na początek szwedzka prostota, trwałość i wszechstronność.
Spacery po zaprojektowanych powierzchniach i pomieszczeniach zgodnie z ruchem kierunku wyznaczanego przez strzałki.
Zachwyty nie tylko nad rzeczami martwymi, ale i żywymi okazami :)
Zakupiłem kuchenny dżaket w postaci przesiewaczki mąki.
Już od dawna zazdrościłem tego Ewie W. w jej programie :)
Przy okazji wylukałem coś co chciałbym mieć i może jak grzeczny będę to nawet list do M. potrzebny nie będzie, bo Gwiazdor był i widział czego dusza by chciała :P
   W Cinema City niedostępne były bilety dla emerytów i rencistów.
Nawet kombatanckie zniżki nie obowiązywały.
Zakupić więc trzeba było 2 całe i jeden ulgowy :)
Dzień wcześniej Mąż zapodał propozycję kinową. Jak się okazało bardzo trafną.
Interesują mnie filmy z przesłaniem.
Ten dostarczył dużo emocji, chwil wzruszeń i współczucia.
Przedstawia czasy, kiedy w Ameryce panowała segregacja rasowa.
Większość białych miała w swoich domach czarnoskórych służących i często białe dzieci miały silniejszą więź emocjonalną z nianiami niż z własnymi matkami. Kiedy jednak podrastały, uczyły się ucinać tę relację.
Zdarzali się jednak tacy, którzy nigdy się miłości do swych oddanych służących nie wyrzekli.
Wartości wpajane każdego dnia (jesteś miła, jesteś mądra, jesteś ważna) zaowocowały z czasem.
Dorosła już, jedna z głównych bohaterek postanowiła napisać książkę na podstawie przeprowadzanych wywiadów z nianiami, a także na podstawie własnych spostrzeżeń.
Lektura dokonuje przewrotu społecznościowego. Dzięki solidarności i odwadze, czarnoskóre kobiety zmieniają swój mały zakątek wszechświata.
Oj była niejedna scenka na której trzęsła mi się łza na rzęsie.
Jedna też poleciała podczas bardzo wymownej sceny bez użycia słów.
O czym to świadczy?
O niesamowitej grze aktorskiej.
Jak powiedział Hany, każda rola zasługuje tu na osobnego Oscara.
Film piękny i godny polecenia wraz z piosenką z liter końcowych.
Należę do tych nielicznych, którzy siedzą w kinowym fotelu do ostatniej literki, więc tym razem dane mi było zachwycać się tą melodią w prawie pustej sali :)
   Ze stonowanego nastroju szybko przeniosłem się w wszechogarniającą radość.
Dzięki poradom Męża i Maxa zakupiłem głęboką, włóczkową czapkę, której górna pusta część ma zwisać z tyłu za głową, wełniany komin we wzorki od wewnętrznej strony pokryty futerkiem i coś czego bym się nie spodziewał- nowe jeansy! :)
Mierzyłem kilka par, jednak każde wydawały mi się takie pospolite, normalne, nie godne swej ceny.
Chciałem czegoś bardziej wyrazistego.
No i przyniósł mi Hany do kabiny egzemplarz takich, co to się nisko nosić powinno, by krok lekko opadał, z solidnie zwężonymi nogawkami.
Nigdy nie myślałem, że ja i taki typ spodni równać się będzie dobremu efektowi wizualnemu.
A jednak.
Normalnie, ten po drugiej stronie lustra, to rzeczywiście byłem ja!
Ale mi się dzisiaj udało fajne zakupy zrobić.
To zdanie słyszał chyba cały Kraków, najczęściej zaś moi Towarzysze :)
Korzystając z okazji dziękuję Im za to :*:*
Pozdrawiam też wszystkich, którym udane zakupy przynoszą równie wielką radość co mi :)

wtorek, 15 listopada 2011

Na kolana!

- Aaała!- krzyknąłem padając na lewe kolano po zamknięciu drzwi lokalu, mylnie obliczywszy długość schodka prowadzącego na chodnik.
- O Jezu, Jezu!- krzyknęła przyodziana w jakąś dmuchaną żółtość dziewczyna, po czym przykucnęłą przy mnie i jakby w geście niesionej pomocy powiedziała:
Jeszcze nigdy żaden facet nie wpadł mi pod nogi i to na kolana, ale się cieszę!
- No ja mniej- wydusiłem z siebie w stanie ogromnej wściekłości, odkrywszy, że moje ulubione jeansy ucierpiały w tym starciu poprzez rozprucie poziomo kolanowe!
No jak to się mogło stać!
Przecież ja lekko dotknąłem kolanem betonu.
No nie wierzę!
Nie możliwe!
Dołączyłem do Męża i Maxa, którzy wypytywali mnie jak to się stało.
- Szlag, fak, fuck...
Jeszcze do tego zabrałem tylko jedne długie spodnie!
Miałem ochotę zapiszczeć jak dziewczynka na filmiku YT podczas nieudolnego wykonu "I will always love you".
No ale co by to dało.
Gdyby dziura miała się zasklepić to darłbym się na cały Rynek :)
- Ale jestem podjarana- powiedziała Dziewczyna z Cyreny wymijając nas znowu.
- No ja też jestem podjarany- powiedziałem wbrew temu co czułem i śmiałem się do niej jak głubi do sera.
Obdarowała nas ulotkami cukierków, zamiast dać po kanfiecie, a ja w ramach kontynuowania głupawy z lokalu zaśpiewałem tak jakby do niej skierowane słowa:
Mieszane uczucia wściekłości i napadu śmiechu towarzyszyły mi przez całą powrotną drogę na mieszkanie.
Zaciekawiło mnie jak to musiało śmiesznie wyglądać dla przypadkowego przechodnia.
Koleś wyleciał z lokalu i upadł nisko na bruku!
Takie zachowanie na TAKIEJ ulicy.
Przecież tam deszcz pada a nie ja- Tahoe.
Zagubiłem etykietę :)
- Aż chciałym to widzieć z ukrytej kamery- powiedziałem po chwili.
- Oj nie chciałbyś tego widzieć- ocenił sytuację Max.
Długo trwały jeszcze moje ubolewania nad bezpowrotną deformacją ulubionych spodni :(
Dla mnie i ciuch to rzecz święta, bo i do niej z poszanowaniem trzeba podejść.

Następny przystanek: Kraków Główny

...ważne gdzie wysiadasz.
   W piątkowy poranek dane było nam wysiąść z zimnego składu bez ładu TLK niemalże wprost w objęcia Maxa (dalej czyt. Agenta Tomka :P).
Jak się potem okazało bardzo zorganizowanego i ciepłego od serdeczności człowieka (to wiadomo nie od dziś).
Tajnymi jak dla mnie przejściami, długimi jadącymi w dół ruchomymi schodami niczym skocznia w Planicy, wydostaliśmy się na zewnątrz by miejską komunikacją udać się na miejsce kwaterunku w celu złożenia swych bagaży ręcznych i podręcznych :)
By herbatkę miłą i smaczną wypić i w domowym zaciszu chwilę się ogrzać i pogadać.
W porze drugiej kawy (normalnie już trzecia powinna być sączona, lecz nie przeze mnie :P) udaliśmy się do bardzo klimatycznego lokalu na trochę ciasta w postaci dużych muffinek z cappucino.
Moja babeczka cynamonowo orzechowa smakowała i wyglądała wybornie.
Kawa kremowa taka jak być powinna.
Ludzi niedużo.
Za nami z laptopem dziewczyna skomplementowana przez Męża jako "najlepiej ubrana dziś dziewczyna w Krakowie" (lady od the day).
Nawet Beata T. dałaby jej słynne "dziesięć!".
Zbliżając się ku końcowi degustacji do ciągu naszego stolika dosiadło się społeczeństwo, w składzie którego najmłodsza dzieweczka tak ujadała specyficznym, cienkim głosem, że drażniło to nasz puder i jądra :P
Zatem szybko przeżuwszy resztki udaliśmy się na dłuuuugi spacer.
W słońcu rzucanym w prześwicie przez alejkowe liście drzew oraz szeleszczącym dywanie ze spadzi podążaliśmy romantycznie na kopiec.
Zasłuchani w opowiadania (równie romantyczne :P), poddawani sesjom zdjęciowym każdy z osobna oraz w duetach...
W uśmiechu, zamyśleniu, z miną bardziej śmieszną lub mniej, wiliśmy się krętymi drogami, uliczkami, ścieżynkami, jak kameralny peletonik.
Potem były błonia, dla wtajemniczonych zwane Afganistanem :P oraz spacer przy Wiśle.
Dla zmarzniętych zaś ciał- grzane wino.
A wino w lokaliku klimatycznym z widokiem na dwie kobiety, które dla żartu z oddali dubbingowaliśmy z Mężem.
A może to efekt "bycia u Brata"?
Agent Tomek patrzył z uśmiechem i zaciekawieniem, wargi rozwierając jak Anja :)
To było takie zabawne, że aż nazbyt wciągnęła nas ta forma rozrywki.
Chyba aż za bardzo, bo wychodząc z lokalu przyszło mi za śmiech zapłacić niemalże łzami.
I to krokodylimi!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Pięć dni

   Listopadowa wiosna trwa,
choć trochę chłodniejsza pogodowo jest.
Tydzień Mężowego urlopu minął, a na kolejny przyjdzie Mu czekać dobry miesiąc jeszcze.
Mój zaś, tyle co się rozpoczął, choć na dobre trwa od piątku.
Huraaa więc! :)
   Pięć dni pobytu Skarba u mnie, minęło wyjątkowo szybko.
Po niedzielnym rodzinnym spacerze po parku, wśród różnobarwnych liści z uśmiechem na twarzy uwiecznionym na fotkach, przyszedł roboczy tydzień.
Czasowo byłem ze wszystkim na styk, stąd i obecność blogowa była jednym wielkim POSTEM :P
Śniadaniowe ranki z przemieszczającymi się po rusztowaniach robotnikami.
Ich lukania przez okna ze wzrokiem pytającym- co dziś w menu zagości ?
Szybkie szykowania obiadów i gonienia do pracy.
W niej zaś ciężkie chwile z Szwową i wewnętrzne modły o ekspresowo mijający czas i spokój od kłótliwych petentów.
Ukojeniem za to były przemiłe wieczory przy kolacji i winie, a potem gorące noce na podłodze, tudzież w piwniczce i suszarni :)
W końcu pranie trzeba robić każdego dnia, a że lata nie ma to tylko tam błyskawicznie się wysuszy do dnia następnego.
Przy okazji tego łączyliśmy przyjemne z pożytecznym :)
W nocy z środy na czwartek tuż po "godzinie grozy" przebudziłem się.
Poczułem po lewej stronie ust obecność ciała obcego.
Obcego tylko przez chwile, bo po krótkiej chwili już wiedziałem co to jest!
Twardy jak skała i ostry jak nóż... odłamek mojej górnej lewej piątki, kanałowo leczonej ponad rok temu.
Od tego czasu martwej, a jednak wyłamanej!
Szok!
Obudziłem Miśka, by się pożalić i czym prędzej pobiegłem zobaczyć to w lustrze, by upewnić się w 100%.
Niestety :(
Dokonało się!
O poranku czekała mnie wizyta u Imiennika i osadzanie ząbka na sztyfcie przytwierdzonym do korzenia.
Kosztowało mnie to trochę stresu, czasu i pieniędzy, ale w gruncie rzeczy byłem zadowolony, że na urlop wyruszę z kompletnym uzębieniem :)
Prasowanie, szykowanie, wizyta u weterynarza z Panią L, która znowu zachciała być mamusią i przechodzi urojoną ciążę, wizyta Trudi i ostatni, jakże sympatyczny (zawsze tak mam przed urlopem) dzień w pracy.
   Czwartkowa noc była krótka.
Położyliśmy się spać około 23-ej, a o 2:30 byłem już na nogach by szykować się do pociągu :)
Mąż zamówił budzenie o 4-ej, ale i tak budziłem Go 20 minut szybciej, by spokojnie zdążył zjeść śniadanie i byśmy bez pośpiechu udali się na dworzec widmo :)
Cały kwadrans szliśmy sprężystym tempem ciemnymi ulicami mało uczęszczanej trasy chodnikowo- ulicznej śpiewając dla otuchy i radości piosenki :P
To była wyjątkowo ciepła noc.
W pociągu wiozącym nas do Krakowa nie było już tak ciepło.
Mimo serdeczności konduktora, który wyjątkowo miło witał podróżujących, nie udało się przez dłuuugą chwilę uruchomić elektryczności.
W przedziale panowały więc przez prawie godzinę ciemności, a przenikliwy ziąb towarzyszył już przez całą drogę.
No ale to tylko PKP- Przecież Krótko Podróżujesz, nie ważne gdzie jedziesz :D

sobota, 5 listopada 2011

Listopadowa wiosna

   Niedawno rozpoczął się jedenasty już miesiąc roku.
Cóż za pęd czasu.
Dla wielu z nas to miesiąc, który najchętniej wycięłoby się z kalendarza.
Zaawansowana jesień.
Mało dnia.
Długie wieczory...
Jednak gdybym ja wyciął ten miesiąc z kalendarza nie byłbym tak szczęśliwy jak jestem.
Dla mnie miesiąc ten jest jesiennym odpowiednikiem wiosennego maja.
Bliskość ciał, ciepło serc, pokarm dla stęsknionych dusz.
Miłość.
Mimo, że listopad zaczyna się smutnym dniem, to potem jest już tylko lepiej.
Z dnia na dzień czekam pierwszej dekady, by świętować naszą rocznicę z Mężem.
Od lat jest to też okres naszych urlopów.
Od dwóch lat wyjątkowo długich dla mnie.
Dwutygodniowych.
Co dziwne, mimo jesieni, która panoszy się po tej części świata, bardzo często mamy piękną pogodę.
Rok temu było prawie 20 st. w słońcu.
Pamiętam też jeden rok kiedy na wawelskim dziedzińcu kręciłem się w kółko z chustą w ręce w samym białym sweterku pozując do zdjęć :)
Pierwszy mój jesienny urlop 6 lat temu, był także pogodny.
To były nasze początki.
Pierwsze spotkanie, pierwsze... :)
Hany na każdej prawie alejce obsypywał mnie złotymi liśćmi.
Już wtedy zapowiadał mi, że czeka pierwszych śniegów, by okładać mnie śnieżkami :)
Przyznać Mu trzeba, że luuuubi okładać.
A mi z tym dobrze i przyjemnie kiedy jest radośnie i bawimy się jak dzieci.
   Tegoroczny listopad także jest wyjątkowy.
Pierwszy raz bowiem Mąż przyjeżdża do mnie w tym okresie.
Po tygodniu jedziemy do Niego na moje dwa turnusy :)
A pomiędzy kursowaniem ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, miły bonus w jednym z piękniejszych polskich miast :)
Wiem, że kolejny raz będzie wyjątkowo.
Hany już w drodze, a ja odliczam godziny.
Na obiad szykuję Mu gołąbeczki, co by bardziej mi gruchał :)
Tym razem inne niż robione tydzień temu.
Wegetariańskie z kaszą gryczaną i pieczarkami zawijane w liście z włoskiej kapusty.
Ostatnio Ewa Wachowicz zainspirowała mnie do innego niż przywykłem, sposobu ich zawijania.
W przypadku kruchych liści z kapusty włoskiej bardziej się sprawdza :)
Do tego wino białe i trochę świec w kolorowych osłonkach, by bardziej wyeksponować listopadową "wiosnę" :)
A na deser ciacho... :):):)
Pozdrawiam wszystkich wiosennie :)
Męża całuję :*

czwartek, 27 października 2011

Okno z widokiem na...

piękniejszy dzień
Dzień pracowity jak zaplanowałem.
Miałem tylko wstać wcześniej.
Budzenie miałem nastawione na 6:30, ale i tak wstałem przed ósmą.
Szybka toaleta.
Poranny drink na czczo w postaci mięty z mlekiem i zabrałem się za mycie okna w moim pokoju.
Nie obchodzą mnie ocieplania bloku i że rusztowanie jeszcze nie stanęło w pełni przed moimi oknami.
Nie będę uzależniał czystości szyb od ich żółwiego tempa pracy.
No i zrobiłem co należy, słuchając co chwilę tych samych śpiewek przechodzących pod oknami sąsiadów:
"nie myj bo i tak nabrudzą jak będą ocieplać blok",
"nie myj bo będzie padało",
albo mojej sąsiadki z piętra wyżej- "jak skończysz to przyjdź do mnie" :)
Chętnie- pomyślałem, mając w głowie już formę rekompensaty za usługę :P
Nie, że coś za coś, ale powiedzmy, że ze względu na pewien wzgląd chętnie bym tam poszedł :P
No dobra- fajnego ma syna :)
Potem zadzwoniła Kitty.
Spędziliśmy kilkanaście minut na linii.
Chyba zdecyduję się na Jej model telefonu, bo już mi się podoba.
Przy okazji odnosząc się do wcześniejszego posta, dziękuję Nemstowi i Hanemu za doradztwo w sprawie wyboru :)
Teraz dopijam zieloną i zatwierdzam aukcję z szalo- chustą koloru musztardowego dla Kitty na prezent urodzinowy.
Przy okazji świąt i świętowania ich, to składam także i tu najserdeczniejsze życzenia dla Kochanej Iwanes.
Buziaczki Kochana :*:*:*
Pozdrawiam wszystkich i całuję Męża (który się napręża) :*:*:*
Ps. Właśnie wyszło słońce po prawie tygodniowej nieobecności.
Oj radują się Niebiosa z mej pracy :)

środa, 26 października 2011

www.mójsposóbna...

w zasadzie powinno być- jej sposób na...
   To, że jedna z kierowniczek w obozie robi gołąbki z farszem z pasztetu i salcesonu, to już zdążyłem się przyzwyczaić i przetrawić, choć to mega ciężko strawne myśli.
O "daniu" nie wspomnę.
Dziś poznałem jej kolejny sekret kulinarny.
Sposób Ewki na zupę ogórkową.
Składniki:
- woda
- woda z ogórków ze słoika
- cytuję "fajna śmietana taka gęsta do zup i sosów z Reala"
Reszta to pewnie fristajl w jej wykonaniu.
Nie zdziwi mnie też to, jeśli zamiast wywaru z jarzyn i mięsa użyła gwoździa.
Sekret w tej niezwykłej zupie tkwi w tym, że nie daje się do niej ogórków.
Sama woda z nich ma wystarczyć.
A jeśli wyjdzie za gęsta to dolewamy wody :P
Ewentualnie odrobinkę tej ogórkowej :P
Takie oszukaństwo zwie się zupą o smaku ogórków kiszonych.

Z usłyszenia w pokoju śniadaniowym


Mówi obozowiczka do szfowej:
- ...ale ta pani zupa pięknie pachnie
- No kupiłam sobie rosół, chciałam jeszcze rybę, ale w biedronce tylko w pomidorach były, a ja tylko w oleju jem.
A zupę jem, bo w domu nic nie mam zrobione. Po drodze kupię może jakąś rybę, to będzie.
- Ja lubię solę, kupuję ją często.
- Ja raz kupiłem, to jak się rozmroziła to nie było co jeść.

Śmiałem się w duchu, bo jeśli kupuje puszki i je mrozi w tym oleju, to co tam ma być do zjedzenia? :D:D:D

A potem zadzwoniła Marta Strzelczyk w związku z kończącą mi się umową na telefon.
Jestem więc na etapie sprawdzania modeli komórek.
Ktoś coś poleca?
Czas mam do piątku. Potem zadzwoni ponownie :)
Pozdrawiam wszystkich i całuję mojego Pięknego Podlotka :*:*:*

wtorek, 25 października 2011

Romantyzm w szarości dnia

   Już sam tytuł wydaje mi się romantyczny.
Na tyle, by zrobić sobie ciepłej herbaty, nakryć się kocem i słuchając RMF Classic, głaskać futrzaka pod ręką (jakiego się tam ma :P)
Chciałbym być blisko Męża, albo najlepiej pracować z Nim w jednym mieście, nawet w jednej firmie, tak jak teraz ma z Paulą.
Byłby takim moim Kochanym podlotkiem, który co chwile pod byle pretekstem wykradałby się do mnie, np. zresetować sprzęt :D:D:D

Dziś około południa

- Skarbie muszę lecieć do Pauliny, bo jej nie chce otwierać umów :*
- Ok, leć więc. Kocham Cię :*

Pół godziny później

- Jestem.
- Szybko!
- Musiała tylko wyłączyć kompa.
- Oj, co ja bym dał byś tak do mnie podlatywał :)
- Hehe. Byłoby super.
- Oj, chciałbym byś był moim "podlotkiem" :)
- Na podlotka jestem za stary chyba :D
- E tam... Nigdy się nie jest za starym w "posłudze" Miłości dla Ukochanego :)
- Aleś napisał, jak w jakimś harlekinie :D
- No widzisz, chyba ta pogoda mnie do romantyczności nastraja, chociaż ja zazwyczaj staram się być romantyczny :)

Wszystkiego najlepszego dla Córeczki Kitty, która dziś ma swoje Święto :)
Wszystkiego najpomyślniejszego dla Agniesi, która dziś gra pierwszy mecz w Mistrzostwach WTA
Wszystkiego najmilejszego dla Męża mego i dla Was wszystkich i każdemu z osobna
Muah:*

poniedziałek, 17 października 2011

Akcja "ocieplanie bloku"

   Są dni, kiedy żałuję, że nie mam pierwszej zmiany :P
Taki jest dzisiejszy dzień.
Taki będzie jutrzejszy.
I następny.
I...
Nie no, nie wytrzymam!
   Już przed ósmą postawiły mnie na nogi głośne rycia udarówek o blokowy beton ściany.
Popędziłem do łazienki zobaczyć, czy mi kafelki nie odpadły jak sąsiadce z pierwszej klatki.
Trzymają się, choć ściana cała drży.
Napierają na nią!
Przykładam rękę do kafelek.
Wibrują jak...
Jasny gwint,
Od ponad tygodnia.
Tyle już ocieplają nasz blok i nie jest to przyleganie rozgrzanym ciałem do zimnej ściany, ani lanie ciepłym moczem na zimny mur (czyt. Lejna Mur) :D
   Myślałem, że zaczną od tej części przy moich oknach, bym jeszcze przed atakiem przedzimia miał szanse w miarę ciepłych warunkach atmosferycznych umyć potem okna.
A tu klops!
Na złość chyba zaczęli od drugiej strony.
Od dupy strony.
No i tydzień rozpoczyna się wielkim rykiem i hukiem po mojej części bloku.
Już jednak wolę dentystyczne wiertło, mimo że ma wyższy dźwięk :)
A skoro już o wiertłach to znacznie bardziej wolę, te... :P
No wiecie, nie? :)
Żeby to jeszcze wiertary... znaczy się- robotnicy choć fajni, a to starsi panowie plus jeden młodszy taki nawet byczek ciemnej karnacji, ale zza obfitej odzieży to za wiele więcej nie powiem.
Jakby było lato to co innego.
Może nawet by w okno me zastukali z prośbą o wodę.
A tu co najwyżej mogą o gorącą herbatę, ale i tak nie zastukają :)
No więc tak siedzę w mych hałaśliwych ścianach i nie słysząc własnych myśli, myślę o pewnym wiertle diamentowym, które mnie za trzy tygodnie przeszyje... :P
Spokojnego dnia w cichości Waszych ścian.

Ps. Taki nawet erotyk mi wyszedł pod koniec posta :)
Kocham Cię Hany :*

sobota, 15 października 2011

Niebieski szalik

Taki jak na zdjęciu,
koloru jasno szarej niebieskości,
Miła, zwiewna i pachnąca Mężowymi perfumami chusta.
Zawitała do mnie wczoraj wraz z ekskluzywnymi orzeszkami włoskimi w gorzkiej czekoladzie.
Wszystko pięknie zapakowane.
Taki dar serca jakie lubię.
Imienin nie obchodzimy, ale przez miłą niespodziankę czuję się jakbym już świętował.
Dziękuję Ci Skarbie za radość każdego dnia.
Kocham Cię:*






...a wieczorem położę się na łóżku i otulając się szalem będę jadł czekoladowe orzeszki i zakłócając czekoladową niebieskość będę sączył czerwone wino. Niebieski i czerwony przecież pasują do siebie.
Pięknej soboty wszystkim życzę :)

czwartek, 13 października 2011

Deser po 22-ej

   Pora zdawałoby się późna jak na deserowe przyjemności.
Ba! Nawet kolacja o tej porze to już lekka przesada.
Są jednak poza kulinarnymi smakołykami, także te muzyczne.
Tak zatytułowany mail z piosenkami Anny Marii Jopek wysłał mi wczoraj Max.
Spałem już.
Musiałem odespać dwa dni obozowej orki.
Zrelaksować ciało i duszę :)
Zacząłem już wczorajszym popołudniem odwiedzając fryzjera :)
Wieczorna rozmowa z Hanym i błogi sen, jak zawsze szczęśliwie mnie ukołysały .
Obudziłem się o 9-ej.
Zdążyłem już posprzątać duży pokój i upajam się dźwiękami wspomnianego deseru.
Odkrywam go warstwa po warstwie.
Jest miły, przyjemny i lekki jak pianka.
Dobrze o tej porze roku robi na zmysły.
Jakby to powiedziała Małgorzata F.- jest jak miły powiew o poranku, kiedy otwieram okno.
Dziękuję Ci za to :)

Kocham Cię Hany :*

wtorek, 11 października 2011

Iwanowicz

   Dziś pierwsza zmiana.
Wiedziałem, że da mi popalić.
Już od rana na metr kwadratowy przypadało dwóch petentów.
Z godziny na godzinę gęstość zaludnienia rosła.
Gdyby tylko jeszcze można było wejść do nas oknami, oj bylibyśmy rozszarpywani.
W przenośni i dosłownie.
Kłębiło się, szumiało i było gorąco.
   Około południa pojawiła się wśród tłumu na drugim planie.
Jest bardzo atrakcyjną dziewczyną i tak dotychczas ją postrzegałem.
Znam ją z osiedla, a także z jej obozu pracy.
Jej obozem jest jeden z naszych marketów.
Urodą błyszczy za kasą przy taśmie ciągnącej towary do kasacji.
Wróóóóć! Do kasowania :)
Iwanowicz, bo o niej mowa, przepchała się wśród tłumu do mnie i pyta, czy nie można otworzyć dodatkowego okienka, bo przecież jest tyle ludzi, że ona nie będzie tyle czekała.
Spojrzeliśmy z Karen po sobie.
Nie zareagowaliśmy.
To wiekowe osoby stoją względnie cicho, półgłosem szmerając do siebie jak za dawnych lat w kolejkach za mięsem, a tu gwiazda chciałaby okienko a`vista, bo uwaga- jej się do pracy spieszy!
Jak ja się spieszę do pracy, albo jestem "na styk" z czasem, to już nie wstępuję nigdzie indziej.

Po pięciu minutach...


Iwanowicz: Halo??!! Czy będzie tu jakieś dodatkowe okienko otwarte, bo przecież ile można czekać w kolejce?!
Ja: Jeżeli zdecyduje się Pani opłacić z własnych pieniążków osobę, która miałaby to okienko obsługiwać, to jak najbardziej jestem za, bo i ja na tym skorzystam odpoczywając trochę.
Zrobiła się cisza.
Musiała zrobić jakąś podnietę wśród tłumu i wybłagać wpuszczenie w ogonek, bo dopchała się do Karen błyskawicznie.
Potwierdzenie transakcji zaś musiała podpisać u mnie.
Kręciła nosem, mamrając na biurokrację.
Grzecznie poprosiłem o czytelne wpisanie imienia i nazwiska oraz dzisiejszą datę.
Po chwili dostaję dokument bez daty z jakimiś kulfonami w miejscu podpisu.
Całość komentuję równie głośno jak ona swój apel o dodatkowe stanowisko pracy:
- Widzę, że na czytelny podpis i datę już nie mam co liczyć.
Przemilczała ale oddalając się dodała:
- Tak się podpisuję, a datę wpisze Pan sobie sam- powiedziała oddalona już o jakiś 3 metry ode mnie.
Słyszałem to i postaram się to zapamiętać.
Przy okazji zakupów będzie re-break :P
Dobrego popołudnia i wieczoru życzę :)

Ps. Popołudniową kawę pomyłkowo posłodziłem dwukrotnie! :)
To chyba na osłodzenie goryczy pierwszej- gorszej części dnia.

poniedziałek, 10 października 2011

Brrr

   Zimno, zimno, zimno.
Bardzo zimno.
Bloki mają to do siebie, że w nagrzanych ich płytach człowiek topi się latem, a kiedy chłód za oknem, są tak zimne, że wyobrażenie o przyparciu nagim ciałem pod taki beton nawet w myślach przyprawia o ból!
No chyba, że ktoś napiera byś przywarł to tego "lodowca" :)
Ale to już inna sprawa :)
Musiałem porzucić moje półnagie przemieszczanie się po mieszkaniu i przywdziać spodenki, skarpetki i bluzę z kapturem.
Nawet Tato chodzi w swetrze, co Mu się nie zdarza.
O Pani L wspomnę tyle, że mimo iż to futrzak, to wczoraj spała na swojej podusi, przykryta kołdrą po samą szyję i to do 10:30.
Ponad godzinę dłużej niż my.
O wyjściu na spacer nawet nie marząc.
Tato jak czujny rodzic kochanego maleństwa, czekał, aż szlachcianka (tak mawia Hany) raczy opuścić rozkoszne pielesze :)
Dopiero wtedy nastąpiło zasłanie ich wspólnego łóżka :P
   Minął weekend, który zawsze (o ile w sobotę nie mam dyżuru) jest miłym wyciszeniem od codzienności w ferworze ludzkich szumów, dziecięcych płaczów i wrzasków awanturników w obozie.
Lubię polenić się późnym sobotnim popołudniem.
Odpocząć od porannych zakupów i sprzątań.
Lubię siąść wygodnie w fotelu z kawą w Dżokubku i ciachem na talerzyku (póki co tylko na talerzyku, ale jeszcze miesiąc :D).
Lubię założyć okulary i mając w oczach efekt hd oglądać z Tatą coś ciekawego w TV.
Lubię sobotniowieczorne TVOP* z Mężem.
Niestety odpadł ostatnio mój ulubieniec Kuba :(
Lubię nasze wieczorne rozmowy i fascynacje (p)lub(t)enisowe :D
Lubię niedzielną krzątaninę przy kuchennych garach i ciepłą atmosferę przy niedzielnym stole.
Nie lubię kiedy to mija i przychodzi nowy poniedzielny dzień.
Nie lubię poniedziałku ;)
Choć jest w tym pozytyw.
Każdy poniedziałek szybko przemija, a i z każdym jestem bliżej urlopu i Męża :)
Ciepła w sercu i na ciele na te chłody Wam życzę :)
Kocham Cię Hany :*

... o centralne grzeje!
Mmm...
Ps. Hasło weekendu: "Inne bardziej to chcom" :D:D:D
---------------------------------------------
* The Voice Of Poland

Sendejżen

   Po zwycięstwie w Tokio, nazwana Polską Ninja, co  ma swoje odzwierciedlenie w małej niepozornej osobie dysponującej wachlarzem niesamowitej techniki, posiadającej umiejętność niesiłowego "powalenia" przeciwniczki...
Po wczorajszym zwycięstwie w Pekinie, wypadałoby ją nazwać Cesarzową Chin :)
To był dwutygodniowy seans z Agnieszką niemal każdego dnia.
Każdy mecz dostarczał mi niesamowitych imocji (:P), a na wczorajszym finale zgniotłem doszczętnie pustą butelkę po wodzie mineralnej.
Dobrze, że była pod ręką.
I dobrze, że nie była szklana :P
Jedenaste zwycięstwo z rzędu w pojedynkach i kolejny, tym razem największy w karierze wywalczony tytuł.
Jeden z czterech Premier Mandatorów w posiadaniu Polki (w grze pojedynczej).
Brawo Aga, należało Ci się!
...a że Chińczycy, to pomysłowy naród, to dziś o poranku z wczorajszego osadzenia maskotki mistrzostw w wielkim pucharze, wyrósł taki oto Mandaryn :)
Za premię zaś zdobytą (niespełna 800 000 $) będzie w stanie kupić np.:...
dziewięć milionów rowerów :)

Feichang ganxie

czwartek, 6 października 2011

Route 66

   Gdybym normalnie miał przebiec maraton, to...
bym go nie przebiegł :)
Byłbym bezsilny na te mordercze kilometry.
Jest jednak coś co pozwala nam brać udział w rzeczach wydawałoby się niemożliwych- sny.
Dzisiejszej nocy brałem udział w biegu na nieokreślony, ale bardzo długi dystans.
Wydawał się być tak długi jak Route 66 :)
Równocześnie poza biegaczami ścigali się kierowcy samochodów i motocykliści.
Wystartowałem nie najlepiej.
Miałem jednak co jakiś czas podgląd na rywali.
Zbliżałem się z każdą minutą coraz bliżej nich, sam sobie się dziwiąc.
Droga wiodła przez las po ziemi, która powierzchownie była czarna, jednak od przeorania jej stopami zawodników, na powierzchnię wychodziła jakby jej piekielna warstwa koloru ciemnej pomarańczy.
Na tym odcinku udało mi się prześcignąć egzotycznych zawodników z Afryki i na betonową nawierzchnię wyszedłem już będąc o krok od prowadzenia :)
Uzyskałem je na bardzo ostrym zakręcie w sposób bynajmniej śmieszny.
Stałem praktycznie w miejscu, ale manewr skrętu robiłem jak najbliżej wewnętrznej strony, dzięki czemu małe kroczki dawały mi przewagę.
Pamiętam, że prowadzący Chińczyk rozpychał się i szturchając chciał uniemożliwić mi wysunięcie się na prowadzenie.
Jednym ruchem szarpnięcia ręki uwolniłem się od niego i mówiąc coś w groźnym (jak na mnie stylu) pobiegłem dalej :P
A dalej był bieg między jakimiś domkami.
Istny labirynt.
Pogubiłem się tam, bo trzeba było biec prostą asfaltówką i niestety moje prowadzenie na nic się zdało.
Biegu nie ukończyłem, ale znalazłem się nie wiedzieć czemu w pociągu, na niezbyt wygodnym siedzeniu.
Jechałem w kierunku swego domu, bo wiem nawet jakie stacje mijałem.
Obudziłem się cały obolały i jakiś dziwnie zmęczony.
I pomyśleć, że przed zaśnięciem mówiłem Hanemu, że fajnie byłoby mieć maszynę do projektowania snów.
Sny na życzenie.
   Poranek aktywny i świąteczny.
Route 66, to także wyznacznik drogi życiowej Taty.

Ledwie wstałem, a już grałem w curling (czyt. mycie podłóg).
Nim Tato wrócił z Panią L ze spaceru wszystko już lśniło.
Pościele wyniesione, mieszkanie się wietrzy.
Postawiłem na kawę i zrobiłem jajecznicę.
Tak śniadaniowo złożyłem Tacie życzenia urodzinowe i patrzę na kiepski występ Agi :(
Tato zaś świętuje :)
Poszedł do Trudi, bo dzwoniła do domofonu by jak co dzień przyszedł na film i kawę.
Wcześniej dzwoniła inna znajoma z życzeniami, a przed chwilą miał telefon od cioci Reni.
Także i panienki i wdowy uderzają drzwiami, oknami i telefonami :P
Jednak poza tymi wiekowymi dziewczętami :P najwcześniej życzenia złożył Tatusiowi drugi Synuś, a mój Mąż :) W imieniu Tatusia dziękuję Ci bardzo :*:*:*
Miłego świętowania każdemu z osobna życzę i pokonywania samego siebie w każdej minucie dnia :)