camino

camino

piątek, 30 maja 2014

Kolejny szczęśliwy weekend


   Od miesiąca co drugi weekend mam wyjazdowy.
Niezmiernie mnie to cieszy ponieważ ten czas spędzam inaczej niż zwykle.
Najpierw była Majówka u Hanego, (potem) dwa tygodnie temu deszczowy i zimny weekend u Siostry :)
O majówce rozpisywałem się w przedostatnim poście, więc może parę słów o weekendzie z Siostrą...
   Choć pogoda nie dopisała, to sfera duchowa jak najbardziej była pogodna.
W mieszkaniu panowała ciepła rodzinna atmosfera.
Booo?!- Jak zapytałaby Sara...
Nie było szwagra :)
Już pierwszego wieczora gorący i pachnący klimat panował w kuchni.
Postanowiłem zrobić na sobotę fasolkę po bretońsku :)
Potem piliśmy osiemnastoletnie francuskie wino. Przyznam- smaczne.
Gadki-szmatki i przysypiając jakoś dotrwałem do północy.
   Sobotnia ulewa nie przeszkodziła nam w wyjściu na zakupy, a popołudniową porą do kina :)
Na seans wybrałem Casanovę po przejściach.
Mimo iż specyficznego rodzaju to komedia, to czas spędziliśmy miło.
Pierwszy raz na sali kinowej ściągałem buty i skarpetki :D
Po drodze tak zlał nas deszcz (mimo posiadanych parasoli), że musieliśmy w jednym ze sklepów w galerii kupić skarpetki na przebranie, by nie spędzić seansu z mokrymi nogami i nazajutrz rozchorować się.
Film, jak każdy z udziałem lub w reżyserii Woody`ego Allen`a był klimatyczny ze świetną muzyką.
Niesamowicie przypadła mi do gustu ta melodia:



Po seansie pochodziliśmy jeszcze po sklepach w poszukiwaniu fajnych spodenek na mój czerwcowy urlop.
Mierzyłem wiele sztuk, ale w każdej "nie podobałem mi się" :P
Uznałem, że zakupię na allegro termoaktywne spodenki i to będzie najlepszy wybór.
Wieczór jak zwykle kuchenny.
Zapowiadający niedzielny obiad zapach "pykającego" rosołu, porcjowany kurczak na drugodaniowy makaron w sosie śmietanowym z papryką i suszonymi pomidorami oraz wydobywający się z piekarnika aromat pieczonego ciasta z jabłkami...
...i my w rozmowach raczący się orkiszowym piwem miodowym (kolejny browar godny polecenia).
   Niedziela leniwa z rana i taka domowa.
Jedynym wyjściem była wizyta w Kościele na mszy.
Wieczór spędziliśmy grając w scrabble (przegrałem różnicą 1 pkt! :P)
Rano szybka pobudka i wymarsz na dworzec.
Potem prawie 2 godziny szarej podróży...
...i praca.
Dobrze, że miesiąc się kończy.
A czemu dobrze??
Bo zacznie się kolejny i to jak się zacznie!
Dniem dziecka! :)
Z tej okazji zrobiłem sobie i Mężowi prezent w postaci mojej wizyty w Domu II :)
Niesamowite zaczynać miesiąc i kończyć go razem, jednocześnie zaczynając kolejny i potem kolejny :)
Bilety zakupione.
Wieczorem ruszam i z samego rana zawitam na Podkarpaciu.
Ani się nie spostrzegę a już tam będę :)
Fakt faktem godziny przeminą, ale czym jest te kilka godzin w porównaniu z tymi, które spędzimy i to jak spędzimy :)
No chyba, że Hany otworzy szafę i wyjdę w Narnii :)
Oj to by było coś wspaniałego (jak powiada Kitty) :)
Zatem do zobaczenia wczesnym sobotnim porankiem Bejbe :)

Kocham Cię :*:*:*




wtorek, 13 maja 2014

Trzynastego


   Dla jednych pechowa, dla innych zaś szczęśliwa, a przecież nie o cyfrę chodzi, a o nasze podejście do każdego trzynastego dnia w miesiącu (numerologowie z ezo tiwi pewnie przeklęliby mnie za sam wstęp)  :)
Nie daj Boże, jak trzynastka wypada w piątek...
Czasami bywa tak, że w piątek wcale nie musi wypaść trzynastego, a jest pod górkę.
Przekonałem się o tym ostatnio na własnej skórze.
   Nic nie zapowiadało feralnego dnia, który w swej drugiej połowie przyprawił mnie o czarną rozpacz.
Wizyta kontrolna Margaret, a zwłaszcza (na parapecie) efekt jej pogadanki z szfową, był punktem kulminacyjnym obozo-dnia.
Przekonałem się jak zakłamani i fałszywi ludzie reagują na zazdrość o stanowisko i wyżywają się kiedy mają ciut więcej obowiązków niż zawsze.
Na szczęście Margaret była Szwajcarią.
A jako, że mnie lubi zgodziła się na mój szybszy wyjazd w czerwcu.
Mogę (bo muszę) nie przyjść do pracy już 23 czerwca :)
Cieszę się, bo nie ukrywam, że od dawna chodziło za mną załatwienie tej sprawy.
   Weekend upłynął mi roboczo, aktywnie i sportowo.
Tato pojechał na niezbyt miłe, pozarodzinne spotkania okolicznościowe, zatem zostałem jedynym weekendowym opiekunem Pani L.
W sobotę poranne zakupy, spacer z pieskiem, śniadanie, pranie.
Potem trzygodzinny mecz na korcie, którego efektem (poza zmęczeniem) była piękna opalenizna.
Pogoda była cudowna.
Zdążyłem zrobić trzy prania i wszystkie mi poschły.
Popołudniu sprzątałem mieszkanie, a w podwieczorkowej porze poszliśmy na 2 godzinne marsze.
W sumie po 5 godzinach sportowej aktywności oraz po reszcie aktywnych godzin przepracowanych w domu i na spacerach z L, zasnąłem migiem.
W niedzielę rano msza, potem piekłem placek z rabarbarem i kruszonką.
Gotowałem rosół i w międzyczasie marynowałem roztrzaskany schab na kotlety.
Dodatek do niedzielnego obiadu w postaci kompotu zrobiłem jak zawsze w sobotę wieczorem :)
Tato, jak zapowiedział tak przyjechał.
W domu był popołudniu razem z Siostrą i szwagrem.
Mimo sprzeciwów ostatniego w sprawie podania obiadu (bo jedli przed wyjazdem), przyniosłem talerze i wszyscy jedli aż im się uszy trzęsły.
Potem kawa i ciasto.
Zostałem pochwalony jak zawsze przez szwagra za pyszny wypiek.
Uznałem, że przynajmniej w jednej kwestii jest miły i szczery :)
Rozmowy toczyły się na temat naszej pielgrzymki, a nie ukrywam, że to mnie nakręca, więc i nie nudzę się opowiadając o tym :)
Goście pojechali przed 19-tą, a ja zadzwoniłem do Bo, by się zbierała i czyniła zbiórkę przed blokowiskiem do wymarszu na 11 km :)
Nowy tydzień trwa.
Nie ukrywam, że po czarnym piątku, aż strach napawał mnie przed pójściem do pracy, tym bardziej, że miałem świadomość, że do końca tygodnia muszę załatwić ważną sprawę z jednym budżetówkowym dyrektorem.
Akurat spotkanie przypadło na dziś :)
I co się okazało?
Nie taki diabeł straszny jak go malują.
Właśnie dziś, trzynastego, rozmowa mi się udała i przyniosła zamierzony efekt.
Mało tego, podczas niej panowała luźna i życzliwa atmosfera, a to lubię i cenię.

Refleksje na dziś
Lubię przebywać tam gdzie dobrze się czuję.
Lubię ludzi, przy których nie muszę zastanawiać się co powiedzieć, bo każdy temat jest dobry.


Między innymi właśnie za to...
Kocham Cię Bejbe :*:*:*

piątek, 9 maja 2014

Majówka


   Już tydzień minął odkąd przed szóstą w czwartkowy ranek wysiadłem na podkarpackiej ziemi.
Pogoda była dokładnie taka sama jak dziś u mnie- piękne słońce i bezchmurne niebo.
Jak zawsze po wejściu z kuchni do pokoju musiałem wypowiedzieć magiczne zdanie- "wydaje mi się, że byłem tu wczoraj".
Niby wczoraj, ale w następnym pokoju, zwanym Narnią wiele się zmieniło.
Ba! Wszystko się zmieniło.
Pokojowe rewolucje wyczyniane w kwietniu zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
   Zaraz po krótkim odpoczynku i śniadaniu poszliśmy z Hanym do ogrodu.
On kosił fosę i sadził kwiaty, a ja grabiłem dzień wcześniej skoszoną trawę.
Słońce tak pięknie przypiekało, że nie sposób było nie złapać odrobiny brązu :)
To akurat dodatkowy plus i uciecha, bo jakoś w podświadomości tkwi, że było się gdzieś na urlopie.
Tak właśnie oceniam moją majówkę.
Każdorazowy wypad poza moją osadę jest na miarę urlopu. Tym bardziej taki 4 dniowy (mmm jak to pięknie i zarazem podniecająco zabrzmiało- czterodniowy :P).
Potem Hany mocował flagi i dzień przybrał iście pierwszomajowy charakter.
Popołudniu bujaliśmy się na ogrodowej huśtawce i nie tylko.
Domowe bujania przyprawiały mnie o orgazm i czułem jak ulatuje ze mnie nagromadzona miesiącami tęsknota.
Miło było znów z całych sił wtulać się w ukochane ramiona i zasypiać wtulając się tak mocno by stanowić jedno ciało.
   W piątek z samego rana wyszliśmy z domu razem.
Hany do pracy, ja do sklepu.
Oczywiście niemożliwy jest mój odjazd bez tutejszego chleba, tym bardziej, że obiecałem Tatusiowi dwa bochenki :)
Dzień mijał mi na zabawach z Pakulą, łapaniu słonka oraz cukierniczych rewolucjach, które kończyliśmy już wspólnie po powrocie Męża.
Ciasto wyszło wyborne i orzeźwiające.
Puszysty i miękki biszkopt, przepyszna masa i sorbetowo- galaretkowy wierzch.
Mmmm...
Piątkowy wieczór zwiastował też załamanie pogody o czym przekonaliśmy się dzień później.
   W drodze do Rzeszowa zaczęło lekko kropić.
Było zimno i szaro.
Na przekór aurze, czas w PKS`ie upływał nam radośnie na słuchaniu melodii przez słuchawki i odgadywaniu tytułów piosenek :)
Na miejscu czekał już na nas Harry.
Spacerowaliśmy alejkami przy rzece.
Niestety przenikliwy ziąb coraz bardziej wkradał się w moje ciało.
Odmarzanie poczułem dopiero przy gorącej czekoladzie w Niebieskich Migdałach przy Rynku.
Lokalik przytulny, ale totalnie odpychająca tudzież odtulająca kelnerka i szarlotka.
Polecam gorącą czekoladę bananową z przyprawami korzennymi i ciasto z malinami w galaretce (to był zestaw Hanego).
Wczesnym popołudniem wybraliśmy się do kina na Niebo istnieje... Naprawdę.
W skali do stu, średnia filmu została oszacowana na 60.
Film nie jest może jakiś wybitny, ale kilka fajnych scen się w nim zawarło.
Ogólnie miło spędzony czas.
Uwielbiam Rzeszów.
W końcu to dla mnie Miasto Miłości.
Odwiedziliśmy wiele Naszych zakamarków.
Powspominałem trochę.
Zjadłem loda w Myszce, tam gdzie trzeba powiedziałem Króluj Nam Chryste (z dygnięciem :P), pograliśmy w słówka (wyraz dnia: APERITIF), a w porze późnego obiadu poszliśmy do ulubionej pizzerii na pyszne pizze i czaj.
Żeby tradycji nowego obuwia stała się zadość musiałem opatrywać jedną stopę na tylnej kości :)
Znowu but mnie otarł :(
Mimo przemarznięcia, kiedy dojeżdżaliśmy do domu oboje z Miśkiem uznaliśmy, że pierwsze co zrobimy po dotarciu to wypijemy cały sok. Tak bardzo chciało nam się pić.
Normalnie kac w niepogodę :)
   Niedziela też powitała chłodem.
Wybraliśmy się na poranną mszę.
Po powrocie czekał już na nas pyszny rosołek i tak w rytmach najlepszej klasycznej stacji radiowej spędzaliśmy przedpołudnie.
Na obiad zrobiliśmy makaron z kurczakiem, papryką i suszonymi pomidorami w sosie śmietanowym.
Hany stwierdził, że pyszne i powiedział, że będzie taki dań rychtował, bo przecież także wybornym kucharzem i cukiernikiem jest.
Kiedy pytają Goooo, co zrobić by biszkopt był pysznie smaczny, odpowiadaaaa- PONCZUJ PONCZUJ :D:D:D
Na deser poza ciastem miałem wspaniały masaż, za którym tęskniłem.
A że z deseru zrobił się podwieczorek, to też nie odmówiłem konsumpcji.
Hany, budyń jak zawsze wyszedł Ci wyborny :P
I w takich radosnych nastrojach dobrnęliśmy do wieczora.
Nie do końca było aż tak radośnie, bo z każdą mijającą godziną zbliżałem się do dwunastej.
A kiedy już wybiła północ, niczym Kopciuszek musiałem opuścić miłe i bliskie mi progi i gonić do PKS`owskiej karocy.
Co dobre szybko mija, ale w pamięci na zawsze pozostają wszystkie piękne chwile, a mimo krótkiego pobytu było ich mega dużo.
Dziękuję Ci Bejbe raz jeszcze za ten wyjątkowy czas.




Kocham Cię :*:*:*