camino

camino

wtorek, 26 lipca 2011

Małe, wielkie rodzinne świętowanie

   Rozpoczął się kolejny tydzień.
Niby taki jak każdy, bo zwykły, szary i pogodą lata nie przypominający (niestety).
Jest jednak w tym tygodniu rodzinna radość.
   Do Męża przyjechały Siostry Nasze Kochane.
W niedzielę Kitty z Dzieciakami, a wczoraj Sara.
Mimo, iż jestem daleko od Nich, nie dają nigdy o sobie zapomnieć.
Dzwonią do mnie choć na chwilę, by powiedzieć kilka miłych lub zabawnych spraw.
Jak mawia Mamusia- "co Ci tam dziecko znowu naplotły za rozmaitości"? :)
Pisząc o Mamusi, nie sposób nie wspomnieć, że jutro będzie świętowała swe Imieniny.
Wczoraj wysłałem karteczkę i słodycze, które tak bardzo uwielbia.
Full house party zaś odbędzie się w sobotę :)
Pod koniec tygodnia sałatki, placki (ciasta) i dania gorące będą piętrzyły się w kuchni :)
   Wczoraj po pracy, kiedy zadzwoniła Kitty, przekonywała mnie co powinienem zrobić by dostać wolne i przybyć na weekend.
Propozycje był różne...
Niestety na plany urlopowe jestem bezradny tym bardziej, że swój zaczynam za niecałe już trzy tygodnie.
Obecnie pięć osób jest na wolnym, wiec nie ma najmniejszych szans bym mógł dostać choć jeden dzień.
Potem przekonywała mnie Sara, a na koniec Kubi :)
Słodkie to było i jakże miłe, zwłaszcza jak na moje zdanie o tym, że najważniejszym gościem imprezy będzie Mamusia, Kitty odpowiedziała- a Ty zaraz po Niej.
Sara z daleka dodawała radośnie: "ja będę siedziała po Twojej prawej stronie, a Kitty po lewej" :)
Taka jest moja Kochana Rodzina.
Jedyna jaką mam po Tatusiu.
Z racji, że mieszkam z Nim na co dzień, to On jest mi najbliższy, ale tak samo bliska jest mi Rodzina ze strony Męża- Moja Rodzina.
   Wczoraj miłe wieści przyniosła Tatusiowi pielęgniarka przynosząc Mu wynik badania na obecność wirusa HCV.
Wynik jest taki jak po pierwszym kwartale leczenia, czyli NEGATYWNY!
Cieszy mnie to ogromnie, bo jest potwierdzenie, że po roku ciężkiego leczenia jest miły efekt, na który po cichu tak bardzo liczyliśmy.
Dzięki Ci Boże za Twe Hojne Dary, a także za Męża i Rodzinę oraz, że dane jest mi być Jej nieodłączną częścią.

poniedziałek, 25 lipca 2011

FOCH, czyli Fajnie Otworzyć Czasem Hamak

   Od zawsze tak mam, że po ćwiczeniach czuję się zrelaksowany, radosny, spełniony i... pachnący.
Znaczy czuję...
Czuję siebie, swoją męskość :)
Jako, że Mąż jest fetyszystą miłych męskich zapachów, to nie sposób, by i mi się nie udzieliło.
Przyznać muszę, o czym niejednokrotnie i Jemu wspominałem, że przejąłem po Nim kilka fetyszy.
Zapach należy do jednego z nich :)
Mając na sobie miłą bazę zapachową z wieczoru i nocy (domysłom pozostawiam jaką) postanowiłem dołożyć jeszcze jeden zapach organiczny.
Zapach wilgotnej i spoconej ćwiczeniami skóry ciała.
Całego ciała.
Łącznie z wszystkimi jego zakamarkami.
Wszystko w ramach przyjemnych nut zapachowych w mile przyciągającym i pobudzającym zmysły feromonie :)
Z uwagi na to, że w domu zawsze chodzę w samej bieliźnie dostępność do zapachu była baaardzo ułatwiona :)

   Godzina została mi jeszcze do wyjścia, więc zalegnę na kanapie i będę czekał, czekał...
Wyobrażał sobie, że przychodzi Hany, zdejmuje białe gatki, rzuca je od niechcenia na podłogę i kładzie głowę na przeciwległym oparciu kanapy.
Obaj tworzymy pozycję obrazkową, a potem tylko zapach, pobudzenie i sex.
Pobudzenie, sex i boom!

Boom boom boom
I want you in my room :)
Kąsaj i Kissaj więc :)

To pisałem ja- niesiony chwilą erotycznego stanu, głupawki z nią związanej...jednakże i szczerze i prawdziwie- Tahoe ;)

niedziela, 24 lipca 2011

Pora radości- kolejne spotkanie

   W przerwie pory chłodnej i deszczowej wreszcie słońce i wyższa temperatura.
Jak miło było rozpocząć miniony tydzień upalnym i miłym spotkaniem, tak radośnie i miło zakończyłem go kolejnym wczoraj.
No ale po kolei...
   Sobotę rozpocząłem bardzo wcześnie.
Dzwonek budzika w kuchni zmuszający do natychmiastowego opuszczenia łóżka i wyjścia z pokoju :)
Kilkadziesiąt minut łazienkowych klimatów.
Kolejne tyle, albo troszkę mniej w kuchni.
Dokończenie wkładania okrycia wierzchniego...
No i decyzja radosna- wychodzę bez parasolki!
Nie będzie mi potrzebna.
Jest słońce!
   Na przystanek wyszedłem w samą porę by zdążyć na pojazd.
Kiedy zbliżałem się do dworca widziałem podjeżdżający na stanowisko autobus.
Kupiłem bilet, zająłem miejsce i kierowca ruszył.
Ruszył dwie minuty przed czasem.
Nie chcę myśleć, co by było gdybym zmniejszył tempo mego chodu...
Nawet nie chcę brać tego pod uwagę...
Połowa drogi minęła mi na śmianiu się w głos z smsowych korespondencji z Hanym :)
Telefon nie milkł ani na chwilę od dźwięku przychodzących wiadomości.
Pewnie współpasażerowie mieli tego dość, ale nie analizowałem głębiej tych myśli :)
Po co :)
Było mi radośnie.
Pomyślałem, że gdyby jeszcze w radio puszczono teraz "Moi lolita"*, to byłoby totalne podsumowanie mego stanu radości.

Cieszyłem się z kolejnego spotkania i że kolejny dzień spędzę inaczej niż zwykle.
   Wjeżdżając do Wrocławia zdziwiła mnie trochę pogoda.
Miało być słonecznie i cieplej niż u mnie. Tymczasem patrzyłem i jakoś zimno mi się robiło od widoku szybko trzepoczących flag na masztach.
Same maszty zaś wyginały się jakby były z gumy.
W torbie miałem sweterek, ale planowałem paradować w krótkim rękawku.
Jak planowałem, tak zrobiłem.
Rzeczywistość pogodowa okazała się nie być aż tak straszna.
Wysiadłem z autobusu i przeszedłem kilkadziesiąt kroków w stronę pomarańczowej budki z prasą.
Kilka chwil wcześniej w taki sposób opisał Max smsowo swe położenie.
Nie leżał.
Stał.
Stał na swych nogach odwrócony tyłem do mnie.
Przez krótką chwilę w głowie znowu pojawił mi się zabawny sms od Męża, który zresztą dostał też Maxik :)
Odwrócił się twarzą na parę kroków przed dosłownym spotkaniem face to face.
Pomachałem z bardzo bliskiej już odległości i "niedźwiadkując" popełniłem już na wstępie pierwszą wpadkę :)
Ale to było niechcący.
Więc może się nie będzie liczyło :)
Nadepnąłem Mu na buta :)
- To teraz ja muszę się odwdzięczyć- rzekł z uśmiechem.
- Proszę bardzo- odpowiedziałem pewnie, bo potrafię czytać w myślach zamiary innych :)
- No i co byś zrobił jakbym nadepnął te białe butki?
- W pogotowiu zawsze mam chusteczki :)
Uśmialiśmy się obaj i poszliśmy sprawdzić powrotne połączenia.
Z radosną myślą całego dnia przed nami podążaliśmy przed siebie po drodze zdobywając galerie wrocławskie.
W jednych zalegaliśmy na krócej w innych na dłużej.
Podobnie jak w sklepach znajdujących się w nich.
Uwarunkowane to było ofertą sprzedażową, szerokim wyborem towaru, albo czasami zachęcającym widokiem przyciągających swą uwagę osobników.
I tak Max prześwietlał "skrawki", a ja jak wiadomo...
No co ja mogę prześwietlać :)
Stopy, stopki i stopeczki & obuw japonkowy lub inny fajny odkryty oraz sportowy.
Obserwacje ludzi to jedna część, ale ta druga i ważniejsza, to obserwacje własne, wymiana poglądów i zdań.
Rozmowy towarzyszyły nam cały czas.
W sklepie, w przejściach międzysklepowych, poza zabudowaniami, na chodnikach, ulicach i na mostach :)
W zasadzie moście, bo mijaliśmy jeden ładny- Grunwaldzki.
W Pasażu o tej samej nazwie zalegliśmy też na dłużej i rozmowy toczyły się przy kawie.
Duża mrożona kawa, długie jej picie przez długą słomkę i długa kawowa rozmowa na tematy z różnych kategorii.
Opowiadałem o swym życiu o codzienności obozowej, pozaobozowej.
Mimo znanych już Maxowi historii miłosnych moich i Męża, opowiadałem takie, których albo nie słyszał, albo słyszał niewiele.
O parę spraw i ja się wypytałem.
Mile mijały godziny.
A jak coś jest miłe (że już o Kimś nie wspomnę :P), to czas płynie nieubłaganie szybko.
Błogostan został przerwany tylko na chwilę, kiedy podczas sączenia kawy dało się słyszeć mega głośne okrzyki faceta prowadzonego przez dwóch ochroniarzy.
Działo się to blisko naszego stolika. Miałem akurat widok na to zdarzenie i chyba dlatego tak mną to wstrząsnęło.
Nie wiem czego dopuścił się ten koleś ale stawiał taki opór w wyprowadzaniu w stronę wyjścia ewakuacyjnego, że miałem wrażenie, iż dwoje ochroniarzy nie da sobie z nim rady.
Pasażerowie Pasażu, znaczy się ludzie, klienci zamarli na chwil parę. Facet krzyczał coś, by nie wykręcać mu rąk i by go puszczono, a potem srebrne drzwi zamknęły się niczym kabina dźwiękoszczelna i scena mrożąca krew w żyłach (bynajmniej nie był to efekt mrożonej kawy) zakończyła się.
Brrr!
Po dopiciu kawy wybraliśmy się na przeczesywanie sklepów z zegarkami (pasja Maxa),  kontynuowaliśmy też odwiedziny w sklepach odzieżowych.
Stanąłem w pewnym momencie przy regale z japonkami i stopkami i powiedziałem, że ten dział mógłbym obsługiwać z fachowym doradztwem i dodatkową ofertą zakładania i zdejmowania obuwia :)
Z uwagi na to, że na najwyższym piętrze ulokowane są same jadłodajnie, a pora była taka już zaawansowanie obiadowa, postanowiliśmy się na coś skusić.
Wybrałem Sphinxa.
Miło wspominam odwiedziny rzeszowskiego Sphinxa z Mężem.
Zawsze zamawiałem shoarmę.
Nie mogło być więc inaczej tym razem.
Jak tradycjonalistą być, to być...
Do tego duże piwko i zaczęło się :)
Spokojna i powolna konsumpcja nie zapowiadała tego co wydarzyło się potem.
Udawaliśmy Magdę G. opisując podane nam zestawy.
W kawałkach mego mięsa dominowało curry.
Ogromy curry.
Szczerze mi kucharz "docurrował"
Bałem się ryzykować pochłaniając smaki orientu dość szybko.
Więc spokojnie, dokładnie i starannie, myśląc o każdym kawałku...
Przeżuwanie, przeżuwanie, przeżuwanie...
Toast piwny.
Mały łyk.
Przeżuwanie.
Potem kolejne.
Fotochwila kiedy mym oczom ukazał się obiekt z nogami silnie owłosionymi, białymi stopkami usadowionymi w czarnych nike capri na rzepy :)
...Znowu łyk piwa...
I z każdą minutą pęczniałem.
Potrzebowałem jakiegoś ulgixu.
Help.
W końcu stan okazał się poważny i musiałem przerwać nasze nasiadówki, by wstać i wyjść z lokalu :)
No do śmiechu mi nie było, choć kelner od naszego stolika pożegnał nas z miłym uśmiechem.
Odwzajemniłem, bo trochę przypominał mi jeszcze długowłosego Cz. ale to tylko z uwagi na długość włosów, bo na pewno nie z urody.
Po kilku minutach poczułem, że wracam do żywych.
Minęło drugie nadepnięcie na but mego Współtowarzysza (ups).
Żołądkowi minął "baloniarski stan gastryczny".
Opuściliśmy ostatnią galerię i podążaliśmy w stronę powrotną robiąc pamiątkowe zdjęcia.
Solo i w duecie (tu ja jako mistrz wyciągniętej ręki :P)
Opowiadałem Maxowi inne znaczenie wyrazu "pozdrawiam".
Opowiadałem o Adzie :)
I w radosnych nastrojach udaliśmy się Rynkiem na Plac Solny.
Znowu snułem domysły skąd pochodzi jego nazwa.
Pierwszym razem w marcu, zastanawialiśmy się w czwórkę.
I tym razem pomysłu nie było, tzn. był, ale może to domysł a nie pomysł? :P
Może handlowano tu solą?
Może kupowano towary płacąc solą?
Może konwojowi z Wieliczki wysypały się worki z solą, kiedy mijali dolnośląską stolicę?...
Jako, że Wrocław, to miasto mostów i fontann, nie omieszkaliśmy uchwycić jednej z nich.
O dziwo nie tej rynkowej :)
Na przejściach dla pieszych bawiliśmy się w "najszybszą reakcję".
Najszybsza reakcja lub inaczej reakcja na bodziec, to zabawa wymyślona przeze mnie i Hanego.
Ilekroć stoi się na czerwonym świetle można się zanudzić.
Postanowiliśmy to zmienić :)
Trzeba było bacznie obserwować sygnalizację, by w chwili kiedy pojawi się zielone, jak najszybciej wykonać ruch stopą do przodu.
Ten, kto wykonał ten ruch najszybciej, był zwycięzcą do czasu następnego przejścia na czerwonym :)
Falstarty nie wchodzą w grę :P
No i tak bawiliśmy się przednio, podążając przed siebie w kierunku dworca, bogatsi o miły dzień i witaminę szczęścia w uśmiechu zawartą, a także o upominki.
Max nabył tiszert, a ja wykonaną z bardzo cieniutkiego materiału, bluzę z kapturem.
Dla Tatusia zakupiłem dwie pary gatek w reserved i ciągle myśląc o Jego zdrowiu- dwa soki jednodniowe z marchwi i selera :)
Było coś jeszcze, ale że to surprise, to nie wydam na forum szczegółów ostatniego upominku :)
Ostatnie chwile przed odjazdem spędziliśmy na sofie w pierwszej galerii, w której spędziliśmy najmniej czasu.
Jako, że przed nami była witryna, za którą znajdowały się dwie manekinki, począłem żartować mówiąc:
- Ładna jest ta mulata manekinka.
- Czemu ładna?
- Ma ładną twarz, ładne włosy,...
- Ta druga raczej niezadowolona :)
- Tak. Ta druga ma minę jakby była pod wpływem...
- A ta mulata czmu siedzi? Ledwo na nogach się trzymała?
- Z uwagi na to jak siedzi (zakleszczone uda poprzez skierowanie kolan do siebie i skrzywione do wewnątrz ułożenie stóp) widać, że była używana.

Na szybie po stronie blondynki był rabat 50%, przy mulatce 70%


- Procenty też mówią same za siebie.
- No tak. Mulatę nabędziesz 70% taniej, bo nie ma już siły na nic. Stan siedzący, pozycja zamknięta :P:D

Tyle głupawek na ten dzień.
   19:00 zbliżała się nieubłaganie, więc z racji późniejszego odjazdu swego pociągu, Max odprowadził mnie na stanowisko autobusowe.
Miło i dżentelmeńsko :)
Jak zawsze zresztą.
Ilekroć wchodziliśmy do sklepu, albo było wąskie przejście, albo wkraczaliśmy na ruchome schody, zawsze puszczał mnie przodem :)
I teraz chciał po dżentelmeńsku dzielić ze mną dolę wąchacza autobusowych wyziewów z rury wydechowej autobusu, które kiedy tylko poczuję- umieram! :D
Podobnie mam z perfumowanymi odorami z Douglasa i Sephory, kiedy się przemieszczam obok :)
Dziękuję Ci Maxik, za te wszystkie super chwile, za radość i współgranie pogody wrocławskiej z pogodą ducha.
I tak jak mi pisałeś, liczę na dalsze przeganianie mnie po tymże urokliwym mieście :)

Ps. 1) Kochany Mężu, dziękuję Ci, za duchowe towarzystwo, bo jesteś zawsze w mym sercu i myśli.
Aj lawju :*:*:*
Ps.2) Lolitę puszczono w pierwszej galerii, w momencie kiedy z niej wychodziliśmy- niesamowite to było, jakby na zamówienie :)
-------------------------------------
* Dawno, dawno temu, zgodnie z zasadą, że każda piosenka lubi mi się kojarzyć...
Tak ilekroć działo się coś fajnego, to słyszałem piosenkę Alizee "Moi Lolita".
Kiedy stan radości ciągle potwierdzał się przed lub po usłyszeniu tego utworu, zaczął być on dla mnie swoistym zwiastunem czegoś dobrego, czegoś radosnego.
Mąż ma tak samo, a Jego muzycznym zwiastunem radości jest Modjo "Lady" :)

piątek, 22 lipca 2011

Mokre ulice

Wszystkie drzewa śpią.
Niby wymyte,
dźwięki milkną...
   Wczoraj wtargnęła w moje rejony pogoda, którą w kalendarzu śmiało można ulokować w końcówce października.
Chociaż z tym to różnie bywa, bo zeszłoroczna połowa listopada była nawet cieplejsza.
Na Podkarpaciu było wtedy około 20 st!
U mnie wczoraj zaledwie 12!
Nostalgia, melancholia wlewa się w umysł kiedy dookoła tylko szaro, buro, nijako...
Kiedy kładziesz się spać lub wstajesz, a deszcz wybija ten sam rytm o parapet za oknem.
Kiedy chłód przesiąka twe ubranie i przez skórę chcę się wbić jakby sam szukał ciepła.
W taką pogodą nawet moja Pani L nie wychyla nosa poza drzwi.
Wczoraj była tylko 2 razy (słownie: dwa razy) na mega krótkim spacerze.
Jak zawsze boi się że zbytnio zmoknie.
Chyba muszę ją wyposażyć w kalosze i pelerynę przeciwdeszczową.
Choć nie wiem, czy to dałoby jakiś skutek.
Dobrze, że wnętrze rozpala nieustanny płomień naszych serc. Za to Ci Skarbie dziękuję :*
   Mam nadzieję, że mogę już śmiało napisać, że w obozie zażegnałem najgorsze dni kryzysu związanego z brakiem personelu.
Powoli wracają urlopowicze. Co prawda pójdą kolejni, ale takiego bezludzia mam nadzieję nie będzie.
Poza tym jeszcze trzy tygodnie i ja wyfrunę z tego gmachu na dwutygodniową wolność :)
Już odliczam dni i rwę kartki z kalendarza.
Tymczasem dobra i szanowna pogodo, chciej jutro poczęstować nas odrobiną słonka, by w mej wycieczce na Dolny Śląsk nie musiał towarzyszyć mi parasol, tylko...
No ale o tym w następnym poście :)

Pozdrawiam wszystkich pogodnych, a niepogodnym pogody ducha życzę :)
Całuję czule i namiętnie Męża :*:*:*

I na koniec muzycznie nostalgicznie

poniedziałek, 18 lipca 2011

Wyczekiwane spotkanie

   Wczorajsza niedziela była ciepła nie tylko pogodowo, ale także sercem, duszą i...
koszulą kusą- jak mawia czasami do mnie Hany.
Co prawda koszuli kusej nie miałem ale w krótkie spodenki i japonki odziany byłem, bo zapowiadano ponad 30 stopni.
Wstałem dość wcześnie, by się wyszykować.
Dzień powoli budził się pomarańczowym świtem na niebie.
Wymarsz na przystanek.
Chwil kilka jazdy PKSem i już jestem w stolicy województwa.
Czekałem chwileczkę oparty o barierkę pierwszego dworcowego stanowiska.
Na ramieniu torba, a w ręku pojemniczek ze słodką zawartością :)
Jako, że uwielbiam piec i gotować, a szczególnie jeśli mogę to robić dla Kogoś i jeszcze wywoła to zadowolenie i radość, to jest to dla mnie podwójne szczęście.
Po dwóch minutach zza jednego autobusu wyłoniła się modelowa sylwetka Kolegi mego.
Długa smukła czarna postać w "policyjnych" okularach z lustrzanym odbiciem.
Na kilkanaście kroków przede mną, okulary zostały uchylone, oczy pokazane, a ciało przytulone w braterskim uścisku zwanym niedźwiadkiem :)
- Miło Cie widzieć- rzekłem
- Ciebie też- dodał Oli.
Po sprawdzeniu moich powrotnych kursów, udaliśmy się komunikacją miejską w miejsce pełne ciszy, zadumy i refleksji. Miejsce, które od niedawna stało się dla nas wspólnym zakątkiem skrywającym najbliższe nam za życia serce i ciało.
Wiatr czasami niemy, smagał profil twarzy.
Trwaliśmy tak kilkanaście minut, po czym spacerkiem udaliśmy się na kolejny autobus w stronę domu.
Po drodze mijaliśmy spore grupki starszych pań przyodzianych w niedzielne kostiumy i garsonki.
Ludzi podążających z Kościołów z porannej mszy do domu.
Podskakujące radośnie z nogi na nogę małe dziewczynki trzymane za rękę przez rodziców.
Pędzące ulicami auta.
Spieszących się wolniej i szybciej przechodniów.
   Do domu Oli-ego jedzie się z jedną przesiadką.
Nie myślałem, że nasza regionalna stolica jest taka obszerna.
Okazało się, a w zasadzie potwierdziło jak ja kompletnie nie znam tego miasta :)
Dojechaliśmy na miejsce, gdzie powietrze jest tak dalece odbiegające od tego w centrum. Wolne od spalin i ołowiu. Czuć ciszę i miły klimat.
Osiedle, na którym mieszka zaskoczyło mnie niesamowitym porządkiem.
Skręcając w uliczkę wiodącą do Jego domu mija się identycznie wyglądające szeregowce z prawej i lewej strony.
- Ładnie tu.
Uśmiechnął się zza okularów, po czym włożył klucz w zamek i otworzył drzwi swego domu, zapraszając do środka.
Stanąłem w przedpokoju, z którego rozpościera się przyjemny widok na parterową część wnętrza.
Czekałem aż ubierze klapki i poszliśmy na górę.
Gładkie drewniane schody wiodły na piętro, gdzie mieści się Jego pokój.
O dziwo pokój bardzo przypominał mi ten zakopiański, w którym nocujemy zawsze podczas wakacji z Hanym.
Nie wiem co miało na to wpływ, bo jego wnętrza nie był drewniane, ale duuże łóżko i trapezowa budowa z wahadłowymi oknami dachowymi, jakoś przywołała mi takie skojarzenie.
Lubię mieć skojarzenia.
Usiałem na fotelu koło biurka.
Steward lekko chwiejną ręką przyniósł kawę :)
Rozpoczęliśmy, a w zasadzie kontynuowaliśmy tematy jakie zapoczątkowaliśmy już jadąc autobusem.
W zasadzie wszystko sprowadzało się do jednego tematu, tak świeżego dla Kolegi mego.
Nie sposób było odbiec od tego, mimo że zmienialiśmy wątki, to i tak potem się znowu sprowadzało do jednego.
Do naszych Mam.
Ukochanych, Jedynych, Niepowtarzalnych.
Oglądaliśmy zdjęcia.
Godziny mijały jak oszalałe, a przecież mieliśmy w planie być tu tylko chwile, napić się kawy i iść na piesze wycieczki.
Stwierdziliśmy jednak zgodnie, że gada nam się na tyle fajnie, że szkoda to przerywać.
Na spacery jeszcze będą okazje.
W porze obiadowej Steward wniósł mi obiadek i wodę bez gazu, uprzednio pytając jaką chcę :)
Słuchałem opowieści z Jego pobytu w Kanadzie.
Niebo jakby zrobiło się mleczne, a przecież miało być błękitne.
Jednak mimo mlecznego sklepienia żar lał się przez lekko uchylone okna.
Oli, czego się nie spodziewałem, upomniał się o wcześniej zapowiadany masaż stóp :)
No nie mogłem odmówić, bo przecież stopy, to moja ulubiona część męskiego ciała :)
Poza tym smsowo Misiek się dopytywał i dopominał :)
Lubi jak jestem szczęśliwy i wiedział, że taka niewielka czynność jaką jest masaż sprawi mi przyjemność.
Przyjemność też miał Oli.
No tak bynajmniej mówił, więc wierzę Mu na słowo :)
Podczas masażu opowiadałem o tym, jak to planowaliśmy z Miśkiem, że kiedyś otworzymy gabinet.
Ja zapisywałbym klientów, a Mąż zajmowałby się masowaniem ciał w białej bieliźnie, albo i bez :)
Śmiał się.
Kiedy zapytałem dlaczego, odpowiedział, że ma dziś na sobie białą bieliznę :)
No i tak trwając w temacie beauty & spa, masowałem Go dalej po stopach i opowiadałem o naszym (Męża i moim) tygodniowym pobycie w Gołębiewskim w Mikołajkach.
Po masażu poszliśmy do Kościoła na mszę, a potem do domu zabrać torby i wyruszyć do centrum na jakieś piwko pod parasolem.
Znaleźliśmy miłe miejsce w Rynku z baaardzo wygodnymi fotelami z jasnym obiciem imitującym skórę i drewnianymi oparciami wykonanymi w stylu orientalnym.
Zamówiliśmy piwo z sokiem imbirowym i mieliśmy jeszcze ponad godzinę na pogawędkę.
Piękna i inna niż zazwyczaj niedziela zbliżała się ku końcowi.
- Spodziewałeś się, że będzie tak fajnie-zapytałem.
- Tak- usłyszałem w odpowiedzi.
Zrobiło mi się bardzo miło.
Ostatnie tematy były o sportach ekstremalnych, które są dla mnie tak odległym tematem jak motoryzacja, ale mój Współtowarzysz wyrażał swój zapał do tego i powiedział, że Jego marzeniem jest zrobienie licencji pilota, skok na bungee i skok z samolotu ze spadochronem.
Brrr!
Ja z moim lękiem wysokości i przestrzeni nawet bym nie potrafił na takie wyczyny patrzeć, a co dopiero być ich głównym bohaterem.
Zmroziło mnie :)
Zbliżała się 20:00, czas było opuścić festiwalowe miasto i udać się na autobus.
Podczas oczekiwania na stanowisku miałem dylemat, czy udać się jeszcze do wc :)
Śmialiśmy się z tego.
Wiadomo jak moczopędne jest piwo.
Obawiałem się, że kryzys może nastąpić przed połową drogi i wtedy będę bezradny.
Zażartowałem, że w pogotowiu nawet nie mam butelki, by ulżyć sobie w kryzysie :P
Podjechał autobus. Uściskaliśmy się bratersko na pożegnanie.
Wzajemnie podziękowaliśmy i pomachaliśmy sobie poprzez dzielącą nas niewielką odległość zagrodzoną autobusową szybą.
- Dziękuję za wszystko. Było mi bardzo dobrze z Tobą. Stałeś mi się jeszcze bliższy. Uważaj na siebie i dbaj o siebie. Buźka- poszedł mój sms.
- Ja również dziękuję. Jak już mówiłem- nie ma przypadków. Spotkanie z Tobą było wyjątkowe i jestem Ci wdzięczny za Twoją dobroć- otrzymałem w odpowiedzi tak piękne słowa na ekraniku komórki.
- Wzruszyłeś mnie- odpisałem.
I odjechałem...

czwartek, 14 lipca 2011

Vee, czyli...

Venus Williams
   Prezentowała swojego czasu na kortach ciuchy pewnej marki sygnowanej logiem wieńca laurowego.
Zastanawialiśmy się wówczas z Hanym, co to za firma.
Podsycało to naszą ciekawość ponieważ wtedy dostałem od Niego fioletową koszulę z tym logiem.
Po części byłem "na czasie", jeśli chodzi o kortowe trendy, jakie wyznacza od lat czarnoskóra mistrzyni tenisa...
   Z uwagi na chęć wybrania się dziś do obozu "na krótko" i na biało (w stylu wimbledońskim)...
Bez względu na pogodę, która tuż przed samym mym wyjściem była dość burzliwa...
Wybrałem się zgodnie z zamiarem, by na przekór zrobić światu (temu za oknem) psikusa.
W szarości nieba podążałem więc w bieli przez swoje dwa kilometry (w jedną stronę) codziennej drogi na "Golgotę".
Dzień w obozie był iście feralny.
Odczuwa się czas letnich urlopów i braki w obsadzie stanowisk, toteż robi się za dwóch, a nawet za trzech.
Szkoda, że wypłata nie jest podwójna.
Nie miałem czasu dziś kompletnie na nic.
Pod sam koniec oddychałem już zbliżającą się wolnością.
Zapach poobozowej wolności jest przyjemny.
Pełen czystości jak powietrze po burzy.
I burz dziś u nas dostatek.
Po wczesnoporannej, przedpołudniowej w obozie, przyszła wieczorna.
Przerwała me miłe pogawędki na gg z Hanym i Maxem.
   Mąż sprawił mi dziś fantastyczny prezent tak bez okazji.
Swym prezentem ubrał mnie w zapach (nowa dostawa Ultravioletu, który jak twierdzi leży na mnie idealnie, znaczy się- współgra dobrze z mym krążeniem i ciepłotą skóry uwalniając miłe nuty :P) i...
No właśnie...
T-shirt.
Tiszert.
Koszulka.
Polówka... i to jaka.
Polówka Fred Perry z logiem wieńca laurowego
Polówka Vee! :)
Zwykłem nazywać rzeczy po imieniu, bo ułatwia mi to czasami wybieranie czegokolwiek.
Jest też bardzo przydatne, kiedy sporządzam przed jakimkolwiek wyjazdem listę rzeczy do zabrania.
Tak oto moja nowa polówka nosi imię- Vee :)
Z ciekawostek markowych jakie wyczytałem wzbogacając się o wiedzę z zakresu historii sportu...
Firma Fred Perry wzięła swą nazwę od imienia i nazwiska brytyjskiego tenisisty Fredericka Johna Perry`ego.
Który ośmiokrotnie zdobywał Wielki Szlem.
Fenk Ju soł macz Hany :*:*:*

niedziela, 10 lipca 2011

Tęskniąc

   Ostatnio tkwię w melancholii,
lub "...zamyśleniu, gdy Cię nie ma", jak śpiewał Czyżykiewicz.
Bezsenna noc z burzowymi atrakcjami około piątej też nie rozładowała i nie wstrząsnęła mną na tyle, by wyjść z powyższego stanu.
Może więc dobrze mi z tym?
Zasnąłem dopiero nad ranem.
Kiedy śpię w dzień (mało mi się to zdarza), wystarczą mi dwie godziny, by poczuć się jakbym spał wieki.
Nie wiem czemu tak jest.
   W niedzielne popołudnie (mój poranek) słuchałem sobie piosenek z pierwszej solowej płyty jednej z moich ulubionych wokalistek.
Jakoś przemówiły do mnie słowa tej...


Te słowa siedzą w mej głowie i to mi dziś w duszy gra.
Życzę pogody za oknem w to niedzielne popołudnie, a przede wszystkim pogody ducha o każdej porze dnia i nocy.

sobota, 9 lipca 2011

Refleksja



Po czterech latach...

Przez ćwierć wieku uczyłaś mnie jak być dobrym człowiekiem.
Jak nie upaść w życiu i jak pomagać upadłym.
Jak walczyć o swoje i jak znosić porażki.
Byłaś jak Mama gołębica gruchająca swemu dziecięciu o Miłości.
Dziś gołębie same siadają na Twej ukochanej lipie i trzepoczą skrzydłami gubiąc pióra.
Lipa nad Twym grobem pachnie tak słodko jak zawsze Ty.
Pamiętam, jak brałem Twą koszulę nocną, gdy wychodziłaś na pierwszą zmianę.
Tak chciałem Cię czuć, bo tak zawsze byłaś i pozostaniesz mi bliska.
Bliskość Twa dziś jednak tak odległa jest.
Wierzę jednak w to, że w tak Świątecznych Dniach jak ten dzisiejszy, jesteś jeszcze bliżej nas.
Może Święty Piotr rozdaje dziś przepustki, byś z nieba na ziemie, raz jeszcze wróciła do domu.
Na małą choć chwilę.



Jesteś?
Może patrzysz przez okno kiedy teraz to piszę.
Może stoisz tuż obok patrząc na pojawiające się literki na ekranie.
A może ja piszę to natchniony Tobą?
Wiesz co chcę Ci powiedzieć?
Kocham Cię i...
Za siły jakie mi dałaś kiedy odpłynęłaś na "drugi brzeg".
Za spokojne myśli w tych najtrudniejszych dniach.
Za odbudowanie nowego życia bez Ciebie, a z Tobą w sercu i myślach.
Za to wszystko tak szczerze dziś Dziękuję Ci.

piątek, 8 lipca 2011

Tahoe-serce

   O ludzkim sercu można się rozpisywać na różne sposoby.
Szeroko i głęboko.
Mimo, że to mały narząd, to tak ważny.
Bez niego, życie to jeden wielki bezwład.
Kryje niezmierzoną pojemność uczuć.
Patrząc od medycznej strony- waży niespełna pół kilograma.
Od niemedycznej znowu... bywa, że mówimy- ciężko mi na sercu.
Czasami serce roście...
Czasami płacze.
Bywa, że krwawi.
Są także momenty, że wydzierając się przez klatkę piersiową chce pofrunąć do góry, ku niebu jak ptak.
Moje serce przez większość życia chore, przez co szybciej bijące jest otwarte na dobro i wrażliwe na ludzką krzywdę. 
Czasami jest jak piosenkowy muzyk, który zwiał z orkiestry, bo nie z każdym lubi grać...
Umiejętnie wyłapuje i chłonie ciepło innych serc.
Jest też trwałe i wierne.
Posłuszne, lecz czasami wyrywające się mimo przesyłanych mu przez mózg komend.
Jest na tym świecie tylko jeden dyrygent, który je posiadł i panuje nad nim.
Nietrudno domyślić się Kto :)
Najlepiej me serce opisują wszelkie cytaty z Alchemika.
Ten zaś z uwagi na mój stan posiadania drugiego Serca- najbardziej:
"Tam, gdzie będzie twoje serce, będzie i twój skarb".
Do dzisiejszego posta zainspirowała mnie najnowsza piosenka Edyty.
Miejmy nadzieję, że trafi ona na nową płytę po "kardiologicznym" EKG sprzed czterech prawie lat.
Miłego słuchania piosenki, a także rytmów własnego serca.
Może nawet tych serc obok?
One też potrafią "mówić".

środa, 6 lipca 2011

Morfologia, zabawne dialogi Karen i relaks popołudniową porą

   Wiele rzeczy robimy z Hanym tak samo.
Różnica w kwestii obrazkowej.
On całuje z otwartymi oczami, ja z zamkniętymi :)
Podobnie czujemy i podobnie myślimy...
   Dziś i ja wybrałem się do medycyny :)
Skierowanie na morfologie noszę w torbie już trzeci tydzień.
Miałem iść kiedy ostatnim razem przypadała mi pierwsza zmiana, gdy Hany był u mnie. Wolałem jednak do szóstej leżeć przy Nim, niż zrywać się pół godziny szybciej by się wyrobić z czasem.
W przychodni byłem o wpół do ósmej.
W poczekalni jedna pacjentka.
Do zabiegowego byłem więc pierwszy.
Siostra J. wkuła się elegancko :)
Bezboleśnie bez szczypnięcia.
Patrząc na to miejsce teraz- niemal bezśladowo.
   Idąc do obozu od strony przychodni mijam cukiernię.
Z daleka już złociły mi się na jej półkach miłe smakołyki.
Po upuszczeniu krwi trzeba dać sobie w kanał. Ten smakowy (otwór gębowy) :)
Wszedłem.
Pachniało słodyczą, drożdżowymi wypiekami, ciepłem pieca...
Sprzedawczyni rozkładała ciepłe, skrzące lukrem drożdżówki z makiem.
Starsza pani przede mną brałą dwie drożdżówki z owocami i kruszonką.
Z uwagi na swój kiepski wzrok i stan bezokularowy w owej chwili, nie dostrzegłem ich.
Do teraz jestem wdzięczny pani starszej za "podpowiedź".
To był strzał w dziesiątkę.
Do porannej kawy na przetarcie oczu były niebem w gębie.
Jak to zwykle mawiamy z Mężem- "dobrze porozmawiały ze mną", znaczy się, że z żołądkiem :)
   Pracy od poranka było od groma.
Starałem się jak zawsze wszystko robić z największą starannością i dokładnością, odfajkowując w głowie czerwonym ptaszkiem (skojarzenie?) definitywne, stu procentowo sukcesywne, sfinalizowanie konkretnego obowiązku, etapu pracy.
Szefowa obozu miała dziś oko na każdego, niczym indiański tropiciel.
Postawą zdawała się "mówić"- " obserwuję cię, czy aby się nie nudzisz".
Sama zaś w porze lunchu leciała do biedronki po ogóreczki, sałateczki i inne witamineczki, by z nich spreparować sobie fit sałatki i pożerać je patrząc w monitor podzielony na sześć małych okienek.
Okienek, w których widać między innymi nas- poddanych.
   Wczesnym popołudniem rozbawiła mnie jak zawsze "adekwatna" sytuacyjnie Karen :)

Karen i Adolfina
Karen obsługując petencicę


K: Muszę przyznać, że oryginalne ma pani imię.
A: Dziękuję- uśmiechnęła się staruszka.
K: Pewnie wiele osób to pani mówi.
A: ( uśmiecha się)
K: A jak znajomi na panią mówią?
A: Ada.
K: A bo to tak najprościej, bo to z trzech liter- ciągnęła swym piskliwym głosikiem bawiąc mnie już do łez.
A: No tak, już przyzwyczaiłam się do tego, choć nie lubiłam tego imienia.
K: Ja też swojego nie lubiłam- starała się być pocieszycielką, koleżanka ma.
Ale takie dali i takie trzeba było przybrać i potem zaakceptować- ciągnęła dalej.

Karen i Tahoe
Po odejściu Adolfiny i obsłużeniu kilkunastu klientów


K: Wiesz czemu ona miała takie niespotykane imię?
T: Czemu?
K: Bo żyła w czasach okupacji i Adolfa, więc wtedy to mogły być imiona "na czasie".
T: Wiesz Karen, obawiam się, że możesz mieć rację :)

Karen i Zwolniona Aptekarka
Podczas kilkunastominutowej obsługi...


K: Jakoś nie mogę przywyknąć do tego, że nie ma waszej apteki.
ZA: Mi też doskwiera brak zajęcia, ale co zrobić...
K: Nie wiem, komu na tym zależało, żeby pozbawiać ludzi pracy.
ZA: Takie czasy.
K: Zawsze po pracy miałam tam najbliżej...
ZA: Pamiętam, że pani przychodziła.
K: A co się stało z tą panią blondynką?
ZA: Zatrudnili ją w innej aptece.
K: A pani nie chciała?
ZA: Pewnie, że chciałam, ale przecież dzisiaj wolą zatrudniać stażystki na trzy miesiące.
K: No tak, szefowie bez serca.
ZA: Wie pani jak to jest, lata nie te, nogi...
K: ...Nie takie- dokończyła za klientkę :)

na odchodne

K: Mam nadzieję, że następnym razem jak przyjdzie pani do mnie to tylko z dobrymi wieściami, wszystkiego dobrego pani życzę.
ZA: Ja też mam taką nadzieję, dziękuję.

Karen i Alicja (klientka, stała bywalczyni obozu)


K: Dzień dobry pani Alicjo.
A: Dzień dobry pani Karen.
K: Dawno pani u mnie nie była.
A: Też dawno pani nie widziałam.
K: A bo mną tak "rzucają". Raz jestem tu raz tam.
A: (śmieje się stłumionym odgłosem krztusiciela)
K: Cieszy mnie, że mogę dziś coś pani dać (chodzi o kasę).
A: Szkoda, że tak mało :)
K: No ja to pani bym chętnie jeszcze dodała.
A: (śmiech krztusiciela)
K: Teraz życzę dobrego wydawania.
A: Lepiej za dużo nie wydawać, żeby starczyło mi jak przyjdę następnym razem :)
K: No to mam nadzieję, że znowu się zobaczymy.
A: (śmiech krztusiciela)
Wszystkiego dobrego pani Karen i bardzo dobrego dnia (zawsze to powtarza).
K: Dziękuję i wzajemnie!

   Poobozową porą udałem się na wczoraj umówioną wizytę fryzjerską.
Miły relaks od czubka głowy w głąb mózgu.
Mogłem odreagować napięcie ogólnoobozowe i zostawić w tyle hen głęboko i daleko słowa jednego nienormalnego rzecz jasna klienta w stosunku do mnie.
Dzień był miły, udany, radosny, słoneczny i... całuśny of course, o czym uświadomił mnie o poranku Hany zasypując mnie całego pocałunkami, zresztą odwzajemnionymi :)
Całuję Cię raz jeszcze Skarbie :*:*:*
oraz "la symbolik" każdego z Was :):*
... i lecę (jak zawsze) ćwiczyć.
Na podłogę marsz marsz Dąbrowski :P
Bye!

wtorek, 5 lipca 2011

Z potrzeby serca i duszy

   Czasami warto posłuchać muzyki serca.
Płynie ona albo w ciszy i zamyśleniu, albo pod wpływem usłyszanej piosenki.
   W chaosie nocnych rozmyślań mocno trzymały mnie Twe skrawki materiału i serce przepełnione Miłością i Wiarą w to, że jesteś i mnie Kochasz Miłością Największą jaką i ja Ciebie darzę.
Czym wtedy wydaje się szary, zwyczajny dzień w tygodniu monotonnych czasami obowiązków, spraw, trudności...
Najważniejsza jest dobra i ciepła myśl.
Myśl, że jesteś.
Daleko, ale tak blisko w sercu.



Poranek kłębiących się myśli rozweselił poprzez totalne zaskoczenie- mail w porze kawowej.
Serce roście, kiedy się czyta tak miłe i budujące słowa...

"Cześć,
Chciałem Ci tylko powiedzieć, że bardzo fajnie czyta mi się Twojego bloga.
Miłe, kiedy czyta się coś takiego; kiedy dochodzi do Ciebie, że są jeszcze na świecie, w Polsce, normalni geje- ludzie.
To smutne, że w Polsce gej jest postrzegany bardzo stereotypowo, wręcz schematycznie: gej= zboczeniec, pedofil, chory na AIDS, zwyrodnialec, odmieniec.
To naprawdę smutne.
Zajebiście czyta mi się Twojego bloga i proszę nie rezygnuj z tego, bo daje to mi i pewnie wielu innym ludziom wiele siły.
Uwielbiam Cię i pozdrawiam gorąco."
B.

Dziękuję Ci za to!

Pozdrawiam wszystkich serdecznie.
Kocham Cię Hany :*

poniedziałek, 4 lipca 2011

Łącząc się z Tobą...

Żyję- powtórzyła, choć jej wargi nie wykonały najmniejszego ruchu...


Twój Anioł wróci.
Z głębi serca i całego swego wnętrza wierzę, że teraz z każdym dniem będziesz silniejszy o kolejnego Stróża.
Uwierz w to.
Bądź silny i nigdy się nie poddawaj.
Jej Miłość i całe Jej życie jest w Tobie.
Jeśli w to uwierzysz pokonasz wszystko, przejdziesz nawet po wodzie.


niedziela, 3 lipca 2011

Spontan w kuchni, czyli wypinam się na truskawki

   W tym roku było ich naprawdę niewiele.
Cena też nie była zachęcająca.
Przez to, że czas na nie, nie trwał tak długo jak każdego roku, nie upiekłem ani jednego ciasta z nimi w roli głównej, ani nawet drugoplanowej.
Zabrałem się za to za czereśnie i piekę z nimi już drugi w sezonie placek.
Post o tym miał być wczoraj, lecz zbyt szybko i pracowicie minęła mi sobota.
Uznałem, że niedzielne popołudnie będzie lepszą porą niż np. sobotni wieczór, by zaprosić Was na me wieczorne, sobotnie kuchenne rewolucje.
   Na obiad poszły placki po węgiersku.
Wieczorem zaś zabrałem się do tych słodszych...
Wymyśliłem, że będzie placek z czereśniami w postaci biszkoptu z ubitą śmietaną i wyłożonymi owocami  zalanymi galaretką.
Zabrałem się do pracy.
Przepisów na biszkopt jest wiele.
Zaręczam jednak, że żaden robot kuchenny, czy mikser nie utworzy tak dobrze napowietrzonej, perłowej masy, jak praca własnych rąk.
Tak właśnie zrobiłem :)
Miska, w niej białka z jajek i moje trzepanie :)
Lubię trzepać.
Czuję, że daję w tym wiele z siebie do finalnego słodkiego efektu :)
Ubita piana posypywana systematycznie cukrem i częstowana jednym żółtkiem w odpowiednim odstępie czasu, zmieniała się w ładną kremową konsystencję.
Na koniec mieszanina dwóch rodzajów mąk w odpowiedniej ilości i gotowe.
Tortownica odpowiednio przygotowana.
Zapewnione smarowanie.
Piec nagrzany.
Otwieram jego wrota.
Następuje wsad.
I błogie dochodzenie przez 25 minut.
Czas nie krótki i nie długi.
Tyle mu wystarcza, by osiągnąć pełnię :)
Po wymaganym czasie, odzywa się alarm.
Wiem, że to już.
Rozścielam na kafelkowej posadzce kuchni ręcznik.
Szybko otwieram drzwi pieca.
Wyjmuję go i z wysokości kolan...
zwalam na podłogę.
Na ręcznik.
Szok, prawda?
Jednak ten szok zapewnia mu odpowietrzenie i sprawia, że nie opada :)
Dobry patent przyznam.
Nie opadł.
Był miękki i ciepły, ale trzymał swój rozmiar tak jak zaraz po wyjęciu.
Ładnie pachnie.
Lekko dymi.
Chce się go posmakować takiego "sprzed chwili".
Jednak w pokusie, to post zapewnia niebiańskie doznania (także te smakowe), więc i ja postanowiłem jeszcze wytrzymać :P
Duże, ciemnoczerwone owoce wydrylowałem.
Dwie galaretki wiśniowe rozpuściłem w niepełnych trzech szklankach wrzątku i poddałem chłodzeniu.
I galaretka wymięka, jak się ją pośrednio "dopieszcza" kostkami lodu :)
By szybciej "doszła" dorzuciłem do zimnej wody zmrożone kulki lodu z woreczka.
Zabrałem się za ubijanie śmietany.
Osłodzona cukrem pudrem i cukrem waniliowym z dodatkiem śmietan fix-u ubiła się bardzo dobrze.
Biszkopt wyjąłem z formy.
Pomyślałem, że konieczne będzie jego przełożenie, żeby była zachowana równowaga ciasta i masy.
Inaczej by to wyglądało jak pizza na bułkowym cieście.
Ani ładnie, ani smacznie.
Czym w takim razie przełożyć.
Podzieliłem sobie ubitą śmietanę na dwie części.
Do jednej dodałem część stężniałej już galaretki i dokroiłem kilka czereśni w kosteczkę.
Biszkopt przepołowiłem nitką.
Rozsmarowałem różową piankę.
Przykryłem drugą połówką biszkoptu.
Nałożyłem drugą część (czyli tą pierwotną śmietankę).
Pokryłem czereśniami i zalałem galaretką.
Całość wstawiłem do lodówki na około godzinę.
Potem nożem odkroiłem dookoła galaretkę od formy.
Odpiąłem klamrę tortownicy i boki wykończyłem czekoladą, która i kolorystycznie i smakowo dobrze komponuje się z czerwonymi owocami.
Jak mawia Pani Magda...
Ciasto wyszło puszyste i sprężyste i z pełną świadomością mogę Was zaprosić.
Więc... drzwi otwarte.

Gdyby nie smakowało i zechcielibyście się wypiąć na nie jak ja na wspomniane w początku notki truskawki, to bądźcie ze mną szczerzy...
uprasza się jedynie wtedy o sztywne zachowanie etykiety :P
Tej z obrazka of course (czyli wierne odtworzenie zdjęcia i przesłanie plikiem na mail redakcji kuchennych rewolucji) :D
Ps. każda reklamacja z plikiem będzie rozpatrywana indywidualnie i szczegółowo :)

sobota, 2 lipca 2011

Długa bezsenna noc

   Wieczór był miły.
Rozmowę z Hanym poprzedziła rozmowa z Somnians-em.
Miły, ciepły Jego głos i wychwytywana w nim (głosie) radość, sprawiały, że łapałem się na tym, iż zastygam w uśmiechu.
Fajne to były chwile.
Dziękuję Ci za to :*
Potem mnie zmartwiłeś kiedy dowiedziałem się podczas rozmowy z Mężem, że poślizgnąwszy się, upadłeś i doznałeś kontuzji kostki.
Ja już gotowy byłem z altacetem i opaską uciskową lecieć, bo przecież lubię pomagać ludziom, a bądź co bądź kostka to miejsce blisko stopy, a stopy, to jak wiadomo coś dla mnie :)
Moja specjalizacja :)
No ale nie dane mi było ;)
Cieszę się, że sytuację opanowałeś :)
Noc już nie była tak miła, poza pewnym sennym wątkiem.
Nie mogłem zasnąć.
Sms-owałem.
Potem mocniej przycisnąłem do siebie Mężoskrawki (piżamkę).
Nie pomogło.
Było miło, ale sen nie przychodził.
Wierciłem się.
Zmieniałem pozycje.
Odkrywałem.
Nakrywałem.
Bez skutku.
   Sen przyszedł niespodziewanie.
Były jakoś okolice godziny trzeciej.
Był płytki i budziłem się co chwilę.
Kiedy udało mi się bardziej weń zagłębić przyśnił mi się Hany.
Przyjechał do mnie.
Był Tatuś, Mamusia, Babcia i ja.
Mamusia jak za dawnych lat, pierwsza podbiegła do mego Skarba, by Go wyściskać.
Chwilę po tym niosła Mu już śniadanie.
Było miło i rodzinnie.
I znowu stało się to, co dzieje się podczas każdego snu, kiedy śnię o Mamie.
Miała gorączkę.
Znowu się martwiłem, przeżywałem i popadałem w smutek...
Taka już moja trauma.
Tak już chyba będzie zawsze, bo wciąż Ją Kocham i wciąż o Niej myślę.
Pragnę o Niej śnić miło i radośnie, ale nie potrafię.
Zawsze drżę z obawy o Jej ból i cierpienie.
Z Ziemi do Nieba śle Ci więc całusy.
Bądź szczęśliwa. Niebawem kolejny Twój "bal".
Dziś chcę pozdrowić i przytulić do serca wszystkich, a szczególnie dwie Osoby:
Oli- Ty wiesz za co :*
Iwanes- bo jesteś mi Bliska i wiem, że to Cię choć troszkę podbuduje :*

Hany Ciebie wyjątkowo i dogłębnie jak zawsze :*
Somnians- jeśli pozwolisz, to w... kostkę :):*

piątek, 1 lipca 2011

A w obozie dzień targowy

   Czy zdarzyło mi się pisanie posta po obozowej drugiej zmianie?
Nie pamiętam, czyli chyba nie.
   Dzień jak to zawsze bywa na początku miesiąca, był pracowity.
Ludzie zaś niedobrzy.
Pewnie dostali wypłaty i nie cieszy ich perspektywa wydawania kasy.
Dodatkowo pogoda kiepska.
Biomet niekorzystny.
Niektórzy tłumią to w sobie, niektórzy wybuchają.
Dziś jeden Jozin (określenie starszego opasłego pana z wąsobrodem) podszedł do mnie i prawie krzycząc wylewał swe nieuzasadnione żale.
Siedziałem i patrzyłem jak rusza mu się biały wąs zasłaniający górną wargę.
Nawet nie wiem czy miał uzębienie.
Pewnie miał, bo nie seplenił, ale był okropny.
Wtórował mu w żalach gorzkich drugi obsługiwany przez pukfe.
Nawet nie zwracałem na niego uwagi.
Cicho powiedziałem sam do siebie- "z tobą gadam?"
Czasami takie szeptanie pod nosem (wiem, że nieładne) pomaga mi i jakoś dodaje sił.
Jak śpiewała Ania W.- "...czasem nawet sobie przeklnę. Zgadnijcie jak?" :)
   Warkoczasta pukfa w okresie letnim sprzedaje plony swej ziemi.
Nabyłem dziś u niej trzy kilogramy ziemniaków i kilogram czereśni.
Beznawozowe bulwy będą do placków po węgiersku, co by mieć miłe wspominki obiadowe z Mężem (tylko kto mi zrobi tak pyszny sos).
Hany przyrządza go najlepiej jak tylko można.
Czereśnie zaś przydadzą się na placek.
Jutro podejmę decyzję jakiej struktury będzie to słodycz, więc wtedy poinformuję i zaproszę.
Dziś robię tylko zapowiedzi :D
Aaa...
Hany ma w pracy dodatkową robótkę pt.: "Bracia i Siostry" i robi personalne zestawienia, a ja mogę takowe robić z chętnymi na zapisy plackowo- plackowe.
Znaczy się w sensie węgiersko- czereśniowe.
Więc otwieram kajecik :)
Fajnej nocki życzę :*

Coś się kończy, coś zaczyna...

To tak króciutko w temacie "koniec", nawiązując do ostatniego posta  Somnians-a- nowego Blogowicza w Blogosferze.
Dziś właśnie ten dzień, kiedy skończyło się półrocze i zaczęło się nowe.
Grubą kreską chcę oddzielić ten etap, by skupić się na tym co przyniesie ten drugi "semestr".
Jak powiedział i życzył mi Hany we wczorajszej nocnej rozmowie- będzie jeszcze lepszy, jeszcze cieplejszy, jeszcze radośniejszy i jeszcze bardziej Miłosny.
Ja też w to wierzę.
Wiem, bo chcę w to wierzyć, że przyniesie te najpiękniejsze nieoczekiwane chwile, które tak bardzo w życiu lubię/lubimy.
Tego sobie i Wam wszystkim życzę.
Kontynuując temat...
Skończyła się dobra pogoda jaka ostatnio gościła na moich ziemiach.
Od wczoraj ulewy, burze i chłód.
Dziś prawie do dziesiątej leżałem w łóżku.
Przy takiej aurze za oknem, kiedy w pokoju półmrok, łóżko "smakuje" tak wybornie :)
Najlepiej jeśli byłby obok Hany, ale niestety, jeszcze trzeba troszkę poczekać na tą "wiosenną radość".
Póki co starczyć mi musi tulenie Jego skrawków przez całą noc do siebie.
Przyjemne to jest i przyznam szczerze, że nie gubię ich z rąk podczas całej nocy, a to nie lada wyzwanie dla osoby tak zmieniającej pozycje i ciągle rozkopującej się przez sen :P
Wiem, że i w tym półroczu czekają mnie nie lada wyzwania, którym zamierzam sprostać i nie wypuścić szansy ich zrealizowania z rąk.