camino

camino

środa, 30 listopada 2011

Powroty, niejednej łzy powodem

   Jak to zawsze bywa, wszystko co dobre, szybko mija, ale tak już musi być.
Inaczej takie chwile nie byłyby wyjątkowe.
Nic by nas nie cieszyło, bo nie odróżnialibyśmy czegoś miłego od niemiłego.
Dobra od zła.
Wszystko w przyrodzie musi mieć także i swój gorzki smak, by wiedzieć, że po nim może przyjść tylko słodycz.
To dobre.
Miłe.
Radosne.
   Niedzielny świt, a w zasadzie jeszcze noc, (bo o piątej jeszcze ciemno za oknem) nastała tak szybko, że jeszcze oka nie zdążyłem dobrze zmrużyć a już trzeba było je otworzyć.
Misiu zrobił mi kawę i moje ulubione angielskie śniadanie- tosty z jajeczkiem smażonym na wierzchu, serkiem oraz konfiturą dla finezji i orzeźwiającego akcentu :)
Wstała też Sara.
Równolegle z Hanym szykowała mi kanapki nr 2- te na podróż.
Śmialiśmy się jeszcze z minionego wieczoru, ale śmiech już nie ten, bo stonowany taki.
Po porannej toalecie i posiłku, przyszedł czas na chwile, które zawsze sprawiają, że muszę dusić żal w gardle i połykać łzy.
Gdyby się one ze mnie wydobyły, nie byłyby tak finezyjne jak w piosence.
Wszedłem do pokoju, gdzie do śpiącej Kitty dołączyła niedawno Sara.
Przyklęknąłem na łóżku i wyściskawszy, wycałowałem obie Siostrzyczki.
Potem Miś zbudził Mamusie, bym mógł się z Nią pożegnać.
I zawitała wtórująca sercu i duszy czarność poza domem.
Wyjątkowo ciemna, pochmurna i zimna noc, z przenikliwym wiatrem który okładał nas po twarzach swymi podmuchami.
Kiedy doszliśmy na przystanek, skradałem Mężowi pojedyncze buziaki, pomiędzy obserwacjami jakie czyniła w naszym kierunku jedyna oczekująca pasażerka.
Nadszedł moment pożegnania ze Skarbem.
Kupiłem bilet i w drugim siedzeniu za kierowcą usiadłem.
Nie przeszkadzało mi nawet to, że siedzę na kole.
Normalnie nie usiadłbym w tym miejscu nigdy, ale w takich chwilach jak ta, błahe sprawy, tudzież przyzwyczajenia, przestają istnieć.
Przestają mieć sens.
Usiadłem, a w zasadzie posadziło mnie szarpnięcie ruszającego autobusu i moje oczy przepełniły łzy.
Napłynęły szybko i w dużych ilościach.
Były nagłe jak tsunami.
Całkowicie zmyły sen i sprawiły, że poczułem, że to już...
że wracam.
Powracam do swojej małej, blokowo- obozowej rzeczywistości.

   "Więc jeszcze dzisiaj, kiedy mi się nie układa, wiruję.
Zwracam rękę ku niebu i wiruję. Zwracam rękę ku ziemi i wiruję.
Niebo wiruje nade mną. Ziemia wiruje pode mną. 
Nie jestem już sobą, ale jednym z atomów wirujących wokół pustki, która jest wszystkim".*


   Na czytaniu i analizowaniu takich i innych tekstów, minęła mi prawie połowa drogi, jaką przemierzał wyjątkowo powolny tego dnia, skład TLK.
Lektura drugiego czytanego przeze mnie opowiadania Schmitt`a, poprawiła mi samopoczucie.
Druga część drogi, to były analizy bardzo stresujące.
Zdążę, czy nie zdążę przesiąść się na Regio w moje strony?
Pociąg zamiast nadrabiać opóźnienie, pogrążał się w jeszcze większe.
W międzyczasie jadłem kanapeczki (jeszcze w tej pierwszej, mało stresującej części przejazdu :P), które szykowała Sara.
Zapach pysznej swojskiej roznosił się po całym niemalże wagonie.
Moim ulubionym zresztą- bez przedziałów i z samolotowymi, wygodnymi siedzeniami :)
W Krakowie zapach przyciągnął do mego wagonu całą masę hiszpańskich studentów.
No i tak po przekątnej za mną siadła para chłopców.
Jeden bardziej latynoski od drugiego.
A para to była i teoretycznie i też na 99,99% praktycznie :)
Raz jeden, raz drugi naprzemiennie składali swe głowy na sąsiednie ramię, kark, szyję współtowarzysza podróży :)
Odwracałem głowę dość często :)
Na szczęście postrzał mnie nie dopadł :P
Urocze to były widoki.
Aż sam do siebie w duchu mówiłem- aaaale słiiiiit! :):):)
Czasami spokój zakłócał, przemieszczający się ciasnymi przejściami Pan Wars Wita Was :)
"Kaaawa, herbataaa, woda mineraaalnaa, słodyczeee!"
Wykrzykiwał po każdych dziesięciu uczynionych krokach z blaszanym wózeczkiem.
Ceny z kosmosu i zawsze ilekroć pojawia się Pan WWW, to też coś "mówię w duchu"- nigdy bym nic nie kupił w pociągu :D
No chyba, że z blaszanym wózeczkiem przemieszczałby się jakiś murzyn, albo pan "co-mu`lata" :P w jakimś fikuśnym białym (bielszym od bieli) fartuszku założonym na równie białą bieliznę :P
I tak w wyobraźni zobaczyłem histogram z wynikiem jak wzrosłaby sprzedaż w pociągach kiedy przemieszczałby się między ciasnymi przejściami Taaaaki Oto Właaaaśnie Wars Wita Was.
Niuch niuch niuch :P
A jak dla mnie, to przejścia mogłyby być jeszcze ciaśniejsze wtedy :P
   Zaniepokojony 40 minutowym opóźnieniem, zapytałem pana konduktora, czy zdążę na przesiadkę.
Powiedział, że zgłosi kierownikowi pociągu.
No i zgłosił.
Ale sam, takich zgłoszeń miał około piętnaście, bo tyle mniej więcej osób wsiadło ku memu zdziwieniu do Regio w kierunku mego miasta :)
A ja myślałem, że w pociągu, który przemierza Polskę od Przemyśla do Szczecina, to sam będę :)
Dzięki Ziomale żeście tam byli :P
   Zmierzając w kierunku swego bloku, już z daleka zauważyłem, że w blasku światła rzucanego na chodnik przez przejeżdżający samochód, stoi moja Pani L.
Nie trudno odgadnąć jaki piesek przyjmuje pozycję surykatki i potrafi w niej ustać minutę, albo i dwie :)
Obok Pani L stał Jej Pan, a mój Tatuś.
Ciężko było mi zrobić jakikolwiek krok, bo moja Ślićna pożerała mnie żywcem.
Zawsze powtarzam, że nikt tak nie powita człowieka, jak wierna psinka.
Wyjątkiem jest Hany, bo i wyjątkowe są z Nim powitania.
Na kolejne przyjdzie nam czekać niedługo.
Po Świętach znowu zawita u mnie.
Cieszę się, że dzięki temu moje Boże Narodzenie trwa zawsze o tydzień dłużej :)
I tak już ładnych parę lat :)
Czekam na Ciebie Miśku Kochany, ciche wołania ku niebu ślę.
Słyszysz je?? ;)
Kocham Cię :*:*:*


------------------------------------
*fragment tekstu pochodzi z opowiadania Erica Emmanuela Schmitt`a "Pan Ibrahim i kwiaty Koranu"

poniedziałek, 28 listopada 2011

Ostatki w szpagacie

   Te sobotnie oczywiście i tak radośnie wspominane.
Miały one dwojako rozumiany wydźwięk, choć sens jeden- coś się kończy.
I tak w świetle religii katolickiej, wkracza się w okres adwentu, natomiast dla mnie był to ostatni pełny dzień urlopu na podkarpackiej ziemi przy boku Ukochanego i Rodziny.
   Poranek przywitał nas iście zimową pogodą.
Niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami ze wszech stron.
Przenikliwy mroźny wiatr i padający śnieg.
Podążyłem na poranne zakupy z pomarańczową karteczką w dłoni, na której Mamusia każdego dnia czyniła czytelnie spis towarów do koszyka.
W kominku już się iskra imała iskry i ciemne od pochmurnej pogody wnętrza jaśniały blaskiem ognia, a także radości.
Czułem się tego dnia jakbym czekał na pierwszą gwiazdkę.
Przyjazd Sióstr też się pewnie do tego przyczynił.
Oczekiwali wszyscy.
Mamusia co chwilę wydzwaniała to do Kitty, to do Sary, by spytać gdzie już są.
Przyszła Sofi i także dzieliła z nami poczekalniany nastrój :)
Około jedenastej pojawili się Goście.
Gwiazdki nasze.
Kitty, Sara, Tom i Przemo.
Obładowani jak Mikołaje, od których odbierałem w ganku pakunki.
Gdybym nie wiedział jakim autem przyjechali, to pomyślałbym, że dziś to musiała być ciężarówka.
Dziewczęta dodatkowo przywiozły słodkości hand made (placki, ciapciuchy-ooo, to jest nowy wyraz na określenie placka :P).
Kitty- metrowiec, który jadłem jeszcze jak Mamusia robiła.
Sara- szarlotkę z glazurowanym wierzchem, nazwaną potem strudlem, a jeszcze potem Szarlottą, co by bardziej wyniośle i salonowo było :)
Kitty przywiozła jeszcze pierożki z kapustą kiszoną i serem- pyszności!
W domu zrobiło się gwarno, cieplej i mega zabawnie :)
Takie wigilijne nastroje.
Jak to świątecznie bywa, Siostry podarowały każdemu prezent.
Ja dostałem super rękawiczki które od razu otrzymały imię, jak mam to w zwyczaju czynić i nazywać prawie wszystko co posiadam :)
Rękawiczki vel szare miraże idealnie dopasowywały się do kształtu i wielkości mych dłoni :)
Po powrocie Hany podarował mi dwa aniołki takie szklane. Bardzo ładne i pogłębiające jeszcze bardziej sobotni, świąteczny nastrój.
Ja z Sarą, przemieszczaliśmy się między kuchnią a salonem, czyli między fioletową salą kinową, a zieloną kuchnią (czyt. green room).
Jako, że oboje uwielbiamy czas spędzać w kuchni, zabraliśmy się za smażenie placków po węgiersku.
Sos był już gotowy, bo Hany rychtował dzień wcześniej.
Ciasto tylko dokończyliśmy, wzbogacając je o cebulę i kminek.
Nigdy nie dawałem kminku do ziemniaczanej papki, z której powstają placki.
Od teraz będę dawał.
I tak mi się przypomniało, że rację miała kiedyś Magda G, mówiąc, że kminek, to jej ulubiona przyprawa.
Zapach miło roznosił się po wnętrzach jak zawsze Rodzinnej Chatki, gdzie każdy swoje miejsce znajdzie.
Placki były wyborne.
Po szesnastej przyjechał Mateo z... siksą, bo nie wypada wypisać tej nazwy wielką literą :P
Mimo próśb, wola Męża nie została uszanowana.
No ale siksa była i tak mało "dająca znać o sobie", bo siedziała na łóżku cicho jak trusia, od czasu do czasu wydobywając duszący się w niej śmiech, kiedy żartowaliśmy na całego.
Co chwilę chodziliśmy do kuchni z Sarą, nie tylko po to by przewrócić placka ziemniaczanego na drugą stronę, ale też po to by czynić szpagaty :P
To był motyw przewodni tego wieczoru.
Sara za stołem powiedziała, że Mam Talent, to taki program, w którym i Ona mogłaby wystąpić.
Powiedziała, że będzie robiła szpagaty :)
Po moim niedowierzaniu, przeniosła się do kuchni, gdzie pozbywszy się klapek, w samych skarpetkach na śliskiej podłodze rozjechała się w mig.
Pełen podziwu i rozradowania śmiałem się do upadłego.
Po mnie do grin rumu zleciało się pół pokoju w celach obserwacyjnych.
Tom powiedział, że zaraz zadzwoni do szwagra z zapytaniem, czy korzysta w łóżku z takich pozycji Jego Siostry :P
I znowu śmiech roznosił się po całym domu.
Mamusia aż podskakiwała na krześle przy kominku, twarz zakrywając :)
Potem ja próbowałem pokazać Sarze swój szpagat, ale do całkowitego jego osiągnięcia troszkę mi jeszcze brakowało.
Zgodnie stwierdziliśmy, że do następnej edycji wspomnianego programu dam radę, a jak nie to będę Jej koordynatorem ruchu i będę asekurował jeśli szpagaty będą czynione w taki sposób, że jedna noga będzie uniesiona w górę.
Będę za nią łapał i kręcił nią, by moja Partnerka obracała się dookoła jak łyżwiarka figurowa.
W kuchni krzątała się też Kitty. Zmywała naczynia, kroiła ciapciuchy :P
Potem wyskoczyła z zadaniem Jakoba.
Miał na poniedziałek przynieść do szkoły maskotkę, o której napisze rymowankę.
Padło na białego misia, który w ręku trzyma colę.
Nie było osoby, która nie udzieliłaby głosu.
Najwięcej propozycji złożył Hany, Tom i Ich najmłodsza Siostra szpagacistka :)
Ubaw po pachy to mało.
Pływaliśmy w łzach śmiechu sącząc pyszną naleweczkę z aronii od Kitty.
W salonie było bardzo gorąco już.
Twarze promienne od śmiechu i wszechogarniającej radości.
Każdy przemieszczał się gdzie tylko można było.
Ja od stołu powędrowałem koło piecyka, pod bok siedzącej wyżej Mamusi.
Śmialiśmy się kiedy powiedziałem, że w tej pozycji tworzymy razem obraz Dama z łasiczką, ewentualnie z gronostajem.
Na gronostaju zostaliśmy, bo to w końcu rodzaj męski.
Potem były tosty, gorąca herbata według gorlickiej tradycji Sióstr :) a którą i ja przejąłem dwa lata temu.
Wszyscy przednio bawiliśmy się aż do późnych godzin nocnych, kiedy to przyłapałem Sarę, że siedząc zasypia.
Z tego zdarzenia zaśmiała się jeszcze głośno w swoim dobrym stylu, a potem...
Potem zrobiło się ciszej, jeszcze ciszej, cicho...
Nadeszła ostatnia, wyjątkowo czarna i smutna noc.
W łóżku tuliliśmy się z Misiem wyjątkowo mocno i ciepło, niczym jedno ciało, które nie chce za żadne skarby rozpołowić się i zostać rozdzielone.

piątek, 25 listopada 2011

W moim śnie

   Jak organizm odpoczywa z dala od pracy, domu i otoczenia codziennego, to odbija się to we snach.
Bynajmniej mam tak ja.
Odkąd jestem u Męża, śnię każdej nocy.
Żeby to jeszcze miłe, ciekawe, gorące,... sny były.
A tu co noc, to obóz.
A w nim obozowiczki.
Wszystko takie realne, jakbym tam był.
Przedwczorajszej nocy, nim położyłem głowę przy Hanym, rzekłem tak w kierunku poduszki:
"Jeszcze raz przyśnisz mi się obozie, to..."
Chyba z braku dopowiedzenia groźby przyśnił się znowu.
Tej nocy w końcu uwolniłem się od stręczycielskich wizji mego gmachu :)
Za to śnił mi się inny gmach.
Gmaszysko nawet :)
Otóż razem z Hanym przeczesywaliśmy piętra Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie :)
Windami i schodami.
"Przeczesywaliśmy" także jednego chłopca :P
Zupełnie nie wiem skąd wzięła mi się we śnie taka wizja.
Hany lizał tyły "zaparkowanego" w pozycji "na pieska" młodziaka.
Młodziak- total naked z miłym zwisem jądrowym między bladymi udami.
Wychyliłem się zza ścianeczki i zobaczyłem, że Mąż już go liże po pośladkach.
Zazdrosny (czułem zazdrość we śnie), podbiegłem czym prędzej, by się przyłączyć.
Kiedy Młody poczuł drugi język na dupie, odwrócił głowę i pyta:
- Nie rozbierzesz się?
- Po co?- pytam ze zdziwieniem
- Żebyś też był goły. Chciałbym Cię zobaczyć.
- O Ty kur... co Ty sobie myślisz, że będziesz mi rozkazywał?- garścią chwytam go za czubek głowy odwracając mu ją i popadając w furię krzyczę do niego (Aż wstyd się przyznać, że takie imocje mną targają, nawet jeśli to jest sen. Tylko sen).
Ile Ty masz lat, żeby mi rozkazywać?- pytam.
- Siedemnaście- odpowiada wystraszony.
- A ja trzynaście więcej- wykrzykuję mu w twarz niczym dominujący w okresie fali starszy żołnierz do kociaka ;)
Młody znika, a my jakby scena ta w ogóle nie miała miejsca, przemieszczamy się nadal po piętrach pałacu :)
   Oj lubię te przebudzenia w trakcie snu, przemieniając bok z jednego na drugi w idealnej synchronizacji z Mężem.
Lubię też wzajemne tulenia się do rozgrzanych nagich ciał pod kołdrą, w pokoju, w którym żar już dawno wygasł z kominka :)
A rano podliczenia statystyczne, kto kogo więcej razy obejmował na boku, na wznak, czy na brzuchu :)
Pozdrawiam fanów spania i snu :)
rozmaitości w krainie Morfeusza życząc.
 

czwartek, 24 listopada 2011

Czarna czarność, czyli ciemno już

   Drugi tydzień ucieka jak szalony.
Zawsze tak jest w przypadku dwutygodniowego urlopowania się.
W pierwszym tygodniu jego trwania nie liczę się z upływającymi dniami, bo w zanadrzu jest jeszcze drugi tydzień.
Kiedy nadejdzie ten drugi dni upływają nieubłaganie.
I tak oto mamy czwartek.
Końcowe odliczanie czas zacząć :(
Albo lepiej nie, bo po co ostatnie dni spędzać ze smutnym nastrojem związanym z powrotem do codzienności.
   Zapowiadany na dziś brak w dostawie prądu nastąpił z samego rana.
Wcześniej niż planowana godzina dziewiąta.
Brak prądu nie przeszkodził Mamusi w przygotowaniu jak zawsze pysznych pierożków ruskich z odrobiną mięty :)
Odwiedziła nas też Sofi.
Wyfryzurowana, bo prosto od herdresera, pachnąca mile i odziana aż zanadto trendy jak na rower :P
Nie omieszkałem przyprawić Ją o szczerą ocenę.
Komplementy znaczy się :)
Pierwszą część popołudnia spędziliśmy więc na pogaduchach przy kominku.
Płomienie paliły w policzki, więc musiałem się odsunąć, by żywcem nie spłonąć.
Wraz z upływem dnia we znaki dał się brak prądu.
Sofi pojechała nim zapanowała szarość za oknem.
Nie zamknęła za sobą bramki na haczyk i Paco opuścił tereny posiadłości :)
Ubrałem więc kurtkę i pognałem na poszukiwania Chrześniaka.
Gwizdałem po pustej i ciemniejącej już ulicy.
Wołałem.
Gwizdałem.
Gwiżdżąc, wołałem.
Nawoływałem co najmniej jak pewna kobieta na moim osiedlu swoje dzieci, śląc lamenty, które echem obijały się o pobliski las.
Nagle zza krzaczka w oddali ukazała się czarna czarność.
Przystanęła (ta czarność).
Mimo iż nie widzę dobrze z daleka, to animal instinct, jaki niewątpliwie posiadam podpowiedział mi, że to Mój Ślićny :P
Przykucnąwszy więc zawołałem:
"Chodźźe Kochanie Moje do Pańcia"
Paco idzie :)
"No chodź Kochaniutki śibciutko"
Paco biegnie :)
Mam Go.
Wprowadzając za bramkę, tłumaczę jak dziecku:
"Nie wolno tak uciekać, musisz być grzeczny i posłuszny"
Mówiąc to pokładam wiarę, że Paco rozumie moje uwagi :)
Psy to mądre stworzonka.
Znam ich inteligencję z autopsji.
   Jesienią noc przychodzi wyjątkowo szybko.
O 16-ej było już tak ciemno, że gdyby nie płomień kominka, to nie widziałbym Mamusi i Tatusia.
Mamusia przyniosła świecę i mieliśmy dodatkowe źródło światła.
O 16:30 zajaśniało.
Zaśpiewałem więc jak to bywa w Wielką Sobotę:
"Światło Chrystusa!"
Mamusia miała dokończyć:
"Bogu niech będą dzięki"
Jednak nie dotrwaliśmy do Jej głosu, bo prądu znów zabrakło.
To była tzw. próba światła.
Przynieśliśmy jeszcze dwie świeczki, by na głowę po jednej przypadało i snuliśmy opowiadania rozmaite :)
Straszne i mniej straszne :)
Prawie godzinę później zajaśniało na dobre i na wieki wieków- amen :)
   Zajaśniało też przed chwilą.
Moja dusza z radości wytworzyła wokół ciała wielką łunę, bo oto Hany mój napisał smsa, że wraca dziś z pracy normalnie.
Lada chwila więc będzie, więc pierożki czas gotować i na nockę się szykować :)
O już jest! :)

niedziela, 20 listopada 2011

Na ostro

Zimny wieczór.
Zaostrzone apetyty.
Gorrrący temperament.
My w kuchni.
Mąż po kolacji postanowił przygotować już danie na jutro.
Z garnka dymi wybornie.
Rozkosznie też smakuje.
Co chwilę chodzę skosztować bulgoczący paprykarz.
Szczegółów rarytasu nie zdradzę, bo to już pozostawię memu Kuchcikowi :)
Wina kolejny łyk.
Lekki zawrót głowy.
Delikatny pot na ciele i ciarki na karku.
Pocałunki i lekkie wzwody.
Nie wiem który z kolacjowych składników tak mnie "zaafrodyzjakował".
A może to wizja seksu na mrozie?
Kiedy wracaliśmy od Sofi, kusząca wydała się propozycja zrobienia tego "na stojąco" za murowaną przybudówką przy głównej drodze...

Ale za to niedziela

Jest nasza.
Od początku do końca.
   Poranek przywitał nas tęgim jak na listopad mrozem.
Poza nim przywitała nas Mamusia, która jak co dzień unosi w górę roletę wpuszczając nam dzień do pokoju.
Kiedy ranne wstają zorze, z łóżka wstają Dary Boże :)
Czyli my :)
Poranna msza.
Głośno czynione śpiewy, co by organisto-wokalistę "przebić" :P
Poranny, jakże pyszny gorący rosołek dla zmarzniętych ciał.
Kawka z szarlotką przy kominku.
Połączenia kamerkowe z Sarą i Kitty.
Pieczenie zamarynowanych wczoraj żeberek i późniejsze ich pałaszowanie z Gośćmi w postaci Sióstr dwóch.
Kolejne zachwyty nad zawieszonymi w piątek w sali fioletowej- papirusami (zupełnie dla mnie niezrozumiałymi, bo u mnie one tyle leżały bezużytecznie :P)
Popołudniowe wyjście do Sofi, z którą byliśmy już od tygodnia umówieni na "kolędowe" odwiedziny.
Już rok jak dostała nowe mieszkanie, które od momentu jego zastania jest w chwili obecnej nie do poznania.
Przeszło totalny remont i z każdego małego kąta przyciąga swym ciepłem, przytulnością i drewnianymi dziełami sztuki w wykonaniu Jej męża.
Półgodziny spacer brzegiem drogi i wspólne szykowanie kolacji do brzoskwiniowego winka.
Kątem oka lukamy na trwający w "kinie" seans- YCD edycja siódma amerykańska.
Ale ciacha tam densują!
Mmmmuszę je dziś wylukać na necie :P
Na koniec muzyczne wspominki z Mężowej Chatki AD 2010 :)

Ps. Wylukałem amerykańskich tancerzy.
Czaczę zatańczę więc z... Adéchiké-em ;)
Let`s dance!

sobota, 19 listopada 2011

Polityczna szarlotka i otwarcie nowej sali kinowej

   Ku końcowi ma się pierwszy turnus urlopu jaki od niedzieli spędzam u Męża.
Jak zawsze jest rodzinnie i mimo, że Miśka mam tylko wieczorem, na noc i o wczesnym poranku, to czas spędzany do momentu Jego powrotu z pracy do domu, mija mi bardzo szybko i miło.
Codziennie są odwiedziny Rodziny.
Codziennie są stałe punkty programu także i telewizyjnego, które oglądamy z Mamusią i z których (czyt. ludzka głupota) się śmiejemy ;)
Wczoraj dyżurowałem w kuchni, dzięki czemu czas przeminął jeszcze szybciej.
Gotowałem kwaśnicę i piekłem szarlotkę z piernikami i bitą śmietaną.
Zapomniałem kupić żelatynę i bita śmietana nie ma tak zwartej konsystencji jaką mieć powinna (przyszło mi do głowy pewne podobieństwo konsystencjonalne w związku z bitą śmietaną, ale więcej nie napiszę :P)
Hany, z uwagi na to, że przy naciskaniu widelczykiem na ciasto, bita śmietany wychodzi poza jego brzegi, nazwał je- "Tu-154M we mgle" :D:D:D
To tak politycznie.
Nie wiedziałem, że potrafię piec rządowe placki.
Może jakaś posada w bufecie na Wiejskiej mi się dostanie :P
   Dziś sobota.
Lubię sobotę.
Dodatkowo tu gdzie jestem jeszcze bardziej, bo Miś w soboty pracuje znacznie krócej, w związku z tym będę miał Go przez dłuższą część dnia.
   Od rana ruszyła produkcja biletów na premierowy pokaz nowo otwartej sali kinowej w Mężowej Hacjendzie :)
Sala fioletowa.
O 11-ej w ganku otwieram okno i rozpoczynam sprzedaż :)
Dlatego zaraz idę do garderoby tapirować fryzurę :P
Potem przeliczanie sprzedanych biletów i adekwatnie do jej sprzedaży, ustawianie przed ekranem rzędów krzeseł, z uwzględnieniem loży przedniej dla VIPów :P
Wszystko to, by podziwiać nowy look w pokoju kominkowym, wraz z zawieszonym na ścianie lcd :)
Takie ot pokojowe rewolucje, udane bardzo of course!
Chętnych zapraszamy!
Przychodźcie ku nom!
Hej! :):):)

czwartek, 17 listopada 2011

Wieczorem... wystawię ekran i wyświetlę w nim

   Uwielbiam wieczorno- nocne rozmowy przy winie w kuchni, dlatego chętnie bawię się w panel dyskusyjny wraz z Hanym.
Tym razem do programu zaprosiliśmy Maxa (albo On nas, zależy od której strony patrzeć :P)
Telewizje śniadaniowe prześcigają się w ofertach kawowo- herbacianych, która z nich największą widownię zgromadzi w godzinach przedpołudniowych.
A co z widzami w późniejszych porach?
Albo bez porów.
W majtkach na przykład ;)
Może jakaś telewizja pidżamowa?
   Otóż nasze rozmowy w toku i kameralnym tłoku rozpoczynały się średnio po 20-ej.
Czerwone wino w szwedzkich kieliszkach, ocieplało nastrój swym rubinowym kolorem już od samego patrzenia :)
W garnkach wrzało, na patelniach się rumieniło (zazdroszczę Maxowi patelni do smażenia bez tłuszczu i chyba zawsze to będę powtarzał, dopóki nie zaopatrzę się w taką :P), w naczyniach innych niż wspomniane się marynowało...
Potem po całym pomieszczeniu roznosiły się miłe wonie.
Kuchnia wydziela zapach, buduje ciepły nastrój, łączy, zbliża, uspokaja, smakuje...
Kiedy pytają mnieeee, dlaczego kuchnia jest mi tak bliskaaa, odpowiadaaam!-
-Ponieważ każda jest inna i z każdej można wynieść jakiś mały element do swojej codzienności :P
   Wino się lało, kolacje łechtały mile podniebienia i napełniały rozochocone żołądki.
Dyskutowano na tematy "jakie los nam dał".
Każdy z nas przeliczał alfabet, podczas gdy kolejny mówił stop.
Na jaką literkę wypadło, na wyraz zaczynający się od niej snuło się wywody.
I tak poprzez dom, rodzinę, dupę i marynę mijał czas kiedy prowadzący zasypiali.
Pierwszej nocy po kąpieli, leżąc już z Hanym w łóżku, zasnąłem pałaszując w komórce, by ustawić sobie jako dzwonek "The living proof".
Komórkę trzymałem przed sobą mając zamknięte oczy. Wyglądało to pewnie jak hipnoza.
Kiedy Misiek mnie przebudził, by oznajmić mi, że śpię, powiedziałem coś kompletnie bez sensu, co wywołało śmiech na sali.
Pewnie i ludzie oglądający nasz wieczorny "program na niby" też się śmiali, może nawet przez to lub owo w bezsenność popadli i słuchali jak miłe odgłosy wydajemy (czyt. np. moje chrapanie- choć na ogół nie chrapię :P).
   Wszystko co miłe, dobre i ujmujące serdecznością, kończy się baaardzo szybko.
Gospodarz jak nas odebrał z peronu, tak i z niego wsadził nas do opóźnionego pociągu.
A ja, dwa dni marudzący o precelkach z kminkiem, wreszcie się w nie zaopatrzyłem i w podziw mą dwójkę wprowadziłem, bo mówili, że takowych nie ma.
Mąż zakupił obwarzanki w ilości sztuk dwunastu.
Co by dla każdego Apostoła było :)
I tak przemieszczając się dalej na wschód w składzie Inter Regio, a potem PKS-owo rozsiewaliśmy zapach rodem z piekarni.
Zapach pieczenia.

W autobusie jedna kobieta siedząca za nami zapytała:
- Proszę pana, czuję pieczenie...
- Wieprzowe, czy wołowe proszę pani?
:D:D:D

środa, 16 listopada 2011

Nagle los mi dał, wszystko co chciałem mieć

   Nazajutrz humor został poprawiony czterokrotnie :)
Już od rana przemieszczaliśmy się po galeriach, sklepach i innych kramach.
Na początek szwedzka prostota, trwałość i wszechstronność.
Spacery po zaprojektowanych powierzchniach i pomieszczeniach zgodnie z ruchem kierunku wyznaczanego przez strzałki.
Zachwyty nie tylko nad rzeczami martwymi, ale i żywymi okazami :)
Zakupiłem kuchenny dżaket w postaci przesiewaczki mąki.
Już od dawna zazdrościłem tego Ewie W. w jej programie :)
Przy okazji wylukałem coś co chciałbym mieć i może jak grzeczny będę to nawet list do M. potrzebny nie będzie, bo Gwiazdor był i widział czego dusza by chciała :P
   W Cinema City niedostępne były bilety dla emerytów i rencistów.
Nawet kombatanckie zniżki nie obowiązywały.
Zakupić więc trzeba było 2 całe i jeden ulgowy :)
Dzień wcześniej Mąż zapodał propozycję kinową. Jak się okazało bardzo trafną.
Interesują mnie filmy z przesłaniem.
Ten dostarczył dużo emocji, chwil wzruszeń i współczucia.
Przedstawia czasy, kiedy w Ameryce panowała segregacja rasowa.
Większość białych miała w swoich domach czarnoskórych służących i często białe dzieci miały silniejszą więź emocjonalną z nianiami niż z własnymi matkami. Kiedy jednak podrastały, uczyły się ucinać tę relację.
Zdarzali się jednak tacy, którzy nigdy się miłości do swych oddanych służących nie wyrzekli.
Wartości wpajane każdego dnia (jesteś miła, jesteś mądra, jesteś ważna) zaowocowały z czasem.
Dorosła już, jedna z głównych bohaterek postanowiła napisać książkę na podstawie przeprowadzanych wywiadów z nianiami, a także na podstawie własnych spostrzeżeń.
Lektura dokonuje przewrotu społecznościowego. Dzięki solidarności i odwadze, czarnoskóre kobiety zmieniają swój mały zakątek wszechświata.
Oj była niejedna scenka na której trzęsła mi się łza na rzęsie.
Jedna też poleciała podczas bardzo wymownej sceny bez użycia słów.
O czym to świadczy?
O niesamowitej grze aktorskiej.
Jak powiedział Hany, każda rola zasługuje tu na osobnego Oscara.
Film piękny i godny polecenia wraz z piosenką z liter końcowych.
Należę do tych nielicznych, którzy siedzą w kinowym fotelu do ostatniej literki, więc tym razem dane mi było zachwycać się tą melodią w prawie pustej sali :)
   Ze stonowanego nastroju szybko przeniosłem się w wszechogarniającą radość.
Dzięki poradom Męża i Maxa zakupiłem głęboką, włóczkową czapkę, której górna pusta część ma zwisać z tyłu za głową, wełniany komin we wzorki od wewnętrznej strony pokryty futerkiem i coś czego bym się nie spodziewał- nowe jeansy! :)
Mierzyłem kilka par, jednak każde wydawały mi się takie pospolite, normalne, nie godne swej ceny.
Chciałem czegoś bardziej wyrazistego.
No i przyniósł mi Hany do kabiny egzemplarz takich, co to się nisko nosić powinno, by krok lekko opadał, z solidnie zwężonymi nogawkami.
Nigdy nie myślałem, że ja i taki typ spodni równać się będzie dobremu efektowi wizualnemu.
A jednak.
Normalnie, ten po drugiej stronie lustra, to rzeczywiście byłem ja!
Ale mi się dzisiaj udało fajne zakupy zrobić.
To zdanie słyszał chyba cały Kraków, najczęściej zaś moi Towarzysze :)
Korzystając z okazji dziękuję Im za to :*:*
Pozdrawiam też wszystkich, którym udane zakupy przynoszą równie wielką radość co mi :)

wtorek, 15 listopada 2011

Na kolana!

- Aaała!- krzyknąłem padając na lewe kolano po zamknięciu drzwi lokalu, mylnie obliczywszy długość schodka prowadzącego na chodnik.
- O Jezu, Jezu!- krzyknęła przyodziana w jakąś dmuchaną żółtość dziewczyna, po czym przykucnęłą przy mnie i jakby w geście niesionej pomocy powiedziała:
Jeszcze nigdy żaden facet nie wpadł mi pod nogi i to na kolana, ale się cieszę!
- No ja mniej- wydusiłem z siebie w stanie ogromnej wściekłości, odkrywszy, że moje ulubione jeansy ucierpiały w tym starciu poprzez rozprucie poziomo kolanowe!
No jak to się mogło stać!
Przecież ja lekko dotknąłem kolanem betonu.
No nie wierzę!
Nie możliwe!
Dołączyłem do Męża i Maxa, którzy wypytywali mnie jak to się stało.
- Szlag, fak, fuck...
Jeszcze do tego zabrałem tylko jedne długie spodnie!
Miałem ochotę zapiszczeć jak dziewczynka na filmiku YT podczas nieudolnego wykonu "I will always love you".
No ale co by to dało.
Gdyby dziura miała się zasklepić to darłbym się na cały Rynek :)
- Ale jestem podjarana- powiedziała Dziewczyna z Cyreny wymijając nas znowu.
- No ja też jestem podjarany- powiedziałem wbrew temu co czułem i śmiałem się do niej jak głubi do sera.
Obdarowała nas ulotkami cukierków, zamiast dać po kanfiecie, a ja w ramach kontynuowania głupawy z lokalu zaśpiewałem tak jakby do niej skierowane słowa:
Mieszane uczucia wściekłości i napadu śmiechu towarzyszyły mi przez całą powrotną drogę na mieszkanie.
Zaciekawiło mnie jak to musiało śmiesznie wyglądać dla przypadkowego przechodnia.
Koleś wyleciał z lokalu i upadł nisko na bruku!
Takie zachowanie na TAKIEJ ulicy.
Przecież tam deszcz pada a nie ja- Tahoe.
Zagubiłem etykietę :)
- Aż chciałym to widzieć z ukrytej kamery- powiedziałem po chwili.
- Oj nie chciałbyś tego widzieć- ocenił sytuację Max.
Długo trwały jeszcze moje ubolewania nad bezpowrotną deformacją ulubionych spodni :(
Dla mnie i ciuch to rzecz święta, bo i do niej z poszanowaniem trzeba podejść.

Następny przystanek: Kraków Główny

...ważne gdzie wysiadasz.
   W piątkowy poranek dane było nam wysiąść z zimnego składu bez ładu TLK niemalże wprost w objęcia Maxa (dalej czyt. Agenta Tomka :P).
Jak się potem okazało bardzo zorganizowanego i ciepłego od serdeczności człowieka (to wiadomo nie od dziś).
Tajnymi jak dla mnie przejściami, długimi jadącymi w dół ruchomymi schodami niczym skocznia w Planicy, wydostaliśmy się na zewnątrz by miejską komunikacją udać się na miejsce kwaterunku w celu złożenia swych bagaży ręcznych i podręcznych :)
By herbatkę miłą i smaczną wypić i w domowym zaciszu chwilę się ogrzać i pogadać.
W porze drugiej kawy (normalnie już trzecia powinna być sączona, lecz nie przeze mnie :P) udaliśmy się do bardzo klimatycznego lokalu na trochę ciasta w postaci dużych muffinek z cappucino.
Moja babeczka cynamonowo orzechowa smakowała i wyglądała wybornie.
Kawa kremowa taka jak być powinna.
Ludzi niedużo.
Za nami z laptopem dziewczyna skomplementowana przez Męża jako "najlepiej ubrana dziś dziewczyna w Krakowie" (lady od the day).
Nawet Beata T. dałaby jej słynne "dziesięć!".
Zbliżając się ku końcowi degustacji do ciągu naszego stolika dosiadło się społeczeństwo, w składzie którego najmłodsza dzieweczka tak ujadała specyficznym, cienkim głosem, że drażniło to nasz puder i jądra :P
Zatem szybko przeżuwszy resztki udaliśmy się na dłuuuugi spacer.
W słońcu rzucanym w prześwicie przez alejkowe liście drzew oraz szeleszczącym dywanie ze spadzi podążaliśmy romantycznie na kopiec.
Zasłuchani w opowiadania (równie romantyczne :P), poddawani sesjom zdjęciowym każdy z osobna oraz w duetach...
W uśmiechu, zamyśleniu, z miną bardziej śmieszną lub mniej, wiliśmy się krętymi drogami, uliczkami, ścieżynkami, jak kameralny peletonik.
Potem były błonia, dla wtajemniczonych zwane Afganistanem :P oraz spacer przy Wiśle.
Dla zmarzniętych zaś ciał- grzane wino.
A wino w lokaliku klimatycznym z widokiem na dwie kobiety, które dla żartu z oddali dubbingowaliśmy z Mężem.
A może to efekt "bycia u Brata"?
Agent Tomek patrzył z uśmiechem i zaciekawieniem, wargi rozwierając jak Anja :)
To było takie zabawne, że aż nazbyt wciągnęła nas ta forma rozrywki.
Chyba aż za bardzo, bo wychodząc z lokalu przyszło mi za śmiech zapłacić niemalże łzami.
I to krokodylimi!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Pięć dni

   Listopadowa wiosna trwa,
choć trochę chłodniejsza pogodowo jest.
Tydzień Mężowego urlopu minął, a na kolejny przyjdzie Mu czekać dobry miesiąc jeszcze.
Mój zaś, tyle co się rozpoczął, choć na dobre trwa od piątku.
Huraaa więc! :)
   Pięć dni pobytu Skarba u mnie, minęło wyjątkowo szybko.
Po niedzielnym rodzinnym spacerze po parku, wśród różnobarwnych liści z uśmiechem na twarzy uwiecznionym na fotkach, przyszedł roboczy tydzień.
Czasowo byłem ze wszystkim na styk, stąd i obecność blogowa była jednym wielkim POSTEM :P
Śniadaniowe ranki z przemieszczającymi się po rusztowaniach robotnikami.
Ich lukania przez okna ze wzrokiem pytającym- co dziś w menu zagości ?
Szybkie szykowania obiadów i gonienia do pracy.
W niej zaś ciężkie chwile z Szwową i wewnętrzne modły o ekspresowo mijający czas i spokój od kłótliwych petentów.
Ukojeniem za to były przemiłe wieczory przy kolacji i winie, a potem gorące noce na podłodze, tudzież w piwniczce i suszarni :)
W końcu pranie trzeba robić każdego dnia, a że lata nie ma to tylko tam błyskawicznie się wysuszy do dnia następnego.
Przy okazji tego łączyliśmy przyjemne z pożytecznym :)
W nocy z środy na czwartek tuż po "godzinie grozy" przebudziłem się.
Poczułem po lewej stronie ust obecność ciała obcego.
Obcego tylko przez chwile, bo po krótkiej chwili już wiedziałem co to jest!
Twardy jak skała i ostry jak nóż... odłamek mojej górnej lewej piątki, kanałowo leczonej ponad rok temu.
Od tego czasu martwej, a jednak wyłamanej!
Szok!
Obudziłem Miśka, by się pożalić i czym prędzej pobiegłem zobaczyć to w lustrze, by upewnić się w 100%.
Niestety :(
Dokonało się!
O poranku czekała mnie wizyta u Imiennika i osadzanie ząbka na sztyfcie przytwierdzonym do korzenia.
Kosztowało mnie to trochę stresu, czasu i pieniędzy, ale w gruncie rzeczy byłem zadowolony, że na urlop wyruszę z kompletnym uzębieniem :)
Prasowanie, szykowanie, wizyta u weterynarza z Panią L, która znowu zachciała być mamusią i przechodzi urojoną ciążę, wizyta Trudi i ostatni, jakże sympatyczny (zawsze tak mam przed urlopem) dzień w pracy.
   Czwartkowa noc była krótka.
Położyliśmy się spać około 23-ej, a o 2:30 byłem już na nogach by szykować się do pociągu :)
Mąż zamówił budzenie o 4-ej, ale i tak budziłem Go 20 minut szybciej, by spokojnie zdążył zjeść śniadanie i byśmy bez pośpiechu udali się na dworzec widmo :)
Cały kwadrans szliśmy sprężystym tempem ciemnymi ulicami mało uczęszczanej trasy chodnikowo- ulicznej śpiewając dla otuchy i radości piosenki :P
To była wyjątkowo ciepła noc.
W pociągu wiozącym nas do Krakowa nie było już tak ciepło.
Mimo serdeczności konduktora, który wyjątkowo miło witał podróżujących, nie udało się przez dłuuugą chwilę uruchomić elektryczności.
W przedziale panowały więc przez prawie godzinę ciemności, a przenikliwy ziąb towarzyszył już przez całą drogę.
No ale to tylko PKP- Przecież Krótko Podróżujesz, nie ważne gdzie jedziesz :D

sobota, 5 listopada 2011

Listopadowa wiosna

   Niedawno rozpoczął się jedenasty już miesiąc roku.
Cóż za pęd czasu.
Dla wielu z nas to miesiąc, który najchętniej wycięłoby się z kalendarza.
Zaawansowana jesień.
Mało dnia.
Długie wieczory...
Jednak gdybym ja wyciął ten miesiąc z kalendarza nie byłbym tak szczęśliwy jak jestem.
Dla mnie miesiąc ten jest jesiennym odpowiednikiem wiosennego maja.
Bliskość ciał, ciepło serc, pokarm dla stęsknionych dusz.
Miłość.
Mimo, że listopad zaczyna się smutnym dniem, to potem jest już tylko lepiej.
Z dnia na dzień czekam pierwszej dekady, by świętować naszą rocznicę z Mężem.
Od lat jest to też okres naszych urlopów.
Od dwóch lat wyjątkowo długich dla mnie.
Dwutygodniowych.
Co dziwne, mimo jesieni, która panoszy się po tej części świata, bardzo często mamy piękną pogodę.
Rok temu było prawie 20 st. w słońcu.
Pamiętam też jeden rok kiedy na wawelskim dziedzińcu kręciłem się w kółko z chustą w ręce w samym białym sweterku pozując do zdjęć :)
Pierwszy mój jesienny urlop 6 lat temu, był także pogodny.
To były nasze początki.
Pierwsze spotkanie, pierwsze... :)
Hany na każdej prawie alejce obsypywał mnie złotymi liśćmi.
Już wtedy zapowiadał mi, że czeka pierwszych śniegów, by okładać mnie śnieżkami :)
Przyznać Mu trzeba, że luuuubi okładać.
A mi z tym dobrze i przyjemnie kiedy jest radośnie i bawimy się jak dzieci.
   Tegoroczny listopad także jest wyjątkowy.
Pierwszy raz bowiem Mąż przyjeżdża do mnie w tym okresie.
Po tygodniu jedziemy do Niego na moje dwa turnusy :)
A pomiędzy kursowaniem ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, miły bonus w jednym z piękniejszych polskich miast :)
Wiem, że kolejny raz będzie wyjątkowo.
Hany już w drodze, a ja odliczam godziny.
Na obiad szykuję Mu gołąbeczki, co by bardziej mi gruchał :)
Tym razem inne niż robione tydzień temu.
Wegetariańskie z kaszą gryczaną i pieczarkami zawijane w liście z włoskiej kapusty.
Ostatnio Ewa Wachowicz zainspirowała mnie do innego niż przywykłem, sposobu ich zawijania.
W przypadku kruchych liści z kapusty włoskiej bardziej się sprawdza :)
Do tego wino białe i trochę świec w kolorowych osłonkach, by bardziej wyeksponować listopadową "wiosnę" :)
A na deser ciacho... :):):)
Pozdrawiam wszystkich wiosennie :)
Męża całuję :*