camino

camino

sobota, 28 maja 2011

Kiedy znajdziemy się na zakręcie

niekoniecznie tym drogowym, pamiętajmy, że są w życiu małe rzeczy, w których odnajdujemy szczęście

Muzyka, w której szukamy chwil spokoju.
Cudowne obrazy, w których odkrywamy inspiracje.
Piękne słowa, w których poszukujemy natchnienia.
Są także myśli o Bliskich przyprawiające o ciepło serca i duszy.
Piosenka, o której wspominałem w swym niedawnym poście urlopowym z części podkarpackiej doczekała się ekranizacji w postaci teledysku.
Jakby na zamówienie :)
W teledysku pojawia się element podróży samochodem (pierwszy raz usłyszałem ten utwór w samochodzie), pojawia się także zamek i lustro.
W samochodzie Iv tego nie było, ale piękno wnętrza zamku jest adekwatne do piękna wewnętrznego i zewnętrznego mych kuuuleżanek :)
A lustro- Hany, wszak On jest mną.
Jako, że "piosenka chorwacka" całe życie będzie mi się kojarzyła z tym pięknym majowym okresem i dwoma cudownymi dziewczętami, dedykuje ją Iwanes i Motylkowi :*:*

czwartek, 26 maja 2011

Mama

"Ponieważ Bóg nie mógł być wszędzie, stworzył matki"


Wszystkim Mamusiom w Dniu Ich Święta składam same serdeczności dedykując poniższą piosenkę.
Pierwszy raz usłyszeliśmy ją jedząc śniadanie z Hanym podczas jednego z ostatnich dni mego majowego pobytu na Podkarpaciu.
Śpiewaliśmy ją śmiejąc się ze słów.
Grała nam w duszy nawet w smutnych chwilach, kiedy trzeba było się pożegnać na dworcu.
Nieście więc radość w swym sercu Mamusie Kochane, nawet wtedy gdy smutek dookoła otacza.
Moja Ukochana Mamusiu w Niebie- niech Ci będzie tam zawsze miło i radośnie.
Moja Ukochana Mamusiu na Ziemi- sił i wytrwałości w codzienności Twej oraz setek Twych uśmiechów i przesmacznych pierożków dla mnie :)

Moja dedykacja dla wszystkich Mam świata :)

środa, 25 maja 2011

Por la mañana con una chica

Nie udało się w niedzielę.
Nie doszło do tego w poniedziałek.
Stało się wczoraj, choć...
Zadzwoniła do mnie mówiąc:
- Sorry Łukasz, ja zaspałam i nie dam rady dziś przyjść.
- Wiedziałem, ja wiedziałem, że zadzwonisz i właśnie to mi powiesz!
- Hehe, aż taka przewidywalna jestem?
- W swoim długim spaniu do południa- owszem :)
- No dobra, żartuję, stoję przed Twoim blokiem.
Otworzyłem okno.
Rzeczywiście.
Stoi oliwkowocerzasta konczita w biel i błękit odziana, niczym Najświętsza Panienka (panienka to się zgadza, co do pierwszego określenia, to... miła i grzeczna jest :P)
Tamburynek jej tylko, bryczkę i do Ciechocinka.
Jak na półgipsy przystało image również półgipsy albo nawet więcej niż pół :)
Przywitaliśmy się serdecznie.
No i jako, że zwykłem komplementować piękno lub oryginalność, mówię do niej- wyglądasz jak rdzenne mieszkanki Ameryki Południowej.
Lokalizuję Cię w rejonach Wenezueli.
Made in Venezuela.
Uśmiała się z tego.
Zachwyciła moim pokojem i jego kolorami.
Więc Hany- ukłony w Twą stronę :)
Po chwili przyniosłem wiśniowo rumową latte, którą najwidoczniej zrobiłem na niej wrażenie.
Lubię podejmować gości i zaskakiwać czymś.
Miło więc było mi usłyszeć kilka komplementów na temat moich zdolności :)
Do kawy ciasteczka i tak zaczął nam się panel dyskusyjny.
Nadrabialiśmy zaległości z prawie dwóch lat.
Opowiadała mi o swoim życiu w Junajted Kingdom, o codzienności, pracy, a także o zwyczajach "jej rasy".
Niektóre mnie zdziwiły i zaskoczyły.
Np. to że dziewczyna powinna być szybko "oswatana" i mimo, że jeszcze dobrze nie zna wybranka zdecydować się na ożenek!
Czujecie to?
Ponoć ewoluuje to również w ich kręgu i z roku na rok młodsze pokolenie, odchodzi od takich korzennych tradycji.
Choć jak mi wspomniała Endżi, zdarzają się przypadki, że dziewczyna jest brana siłą.
OMG!- Krzyknąłem, a potem dodałem, że bałbym się na jej miejscu ;)
Pogoda była piękna, więc wczesnym popołudniem przed moim wyjściem do obozu, poszliśmy jeszcze na mały spacerek z Panią L.
Co ciekawscy sąsiedzi patrzyli z kim to ja się prowadzam.
Oj piekły ich oczy :)
Wróciłem do domu by tylko zabrać potrzebne rzeczy i razem wyszliśmy.
Ja do pracy, a ona do rodziców swojej przyjaciółki.
W pracy, dzień średnio męczący.
Chociaż jego zwieńczenie było takie, że główka mała! :P
Dosłownie- główka.
Otóż siedzę, a po przeciwnej stronie widzę faceta w granicach wiekowych 35-37 lat.
Załatwiał coś u koleżanki.
Szary t-shirt, białe materiałowe spodnie i...obuw.
I to jaki!
Czarne, cienkie japonki na dość solidne i męskie stopy założone.
Me oczy mimo niewielkich wad w ostrości swej, dostrzegały te detale bez szkieł korekcyjnych.
Chyba rasowy fetyszysta ze mnie, skoro "w ciemno" dostrzegam takie detale.
Od razu sms do Hanego, że mam fantazje...
W odpowiedzi miłe z Jego strony zasmucenie, że szkoda iż nie mogę ich zrealizować.
Oj by się działo.
Działoby się
Działo by się.
By się działo!
Mrrr i Wrrr!
Przepraszam, czy mogę paść do pana stóp?! :)
I mimo, że godzina była minutę późniejsza od tej w której zamyka się obóz, mężczyznę tego przytrzymałbym na porobocze nadgodziny.
Szkoda tylko byłoby córeczki małej, która z nudów przeczesywała cały hall :)

poniedziałek, 23 maja 2011

Pustynia Południowa

Pełna piasku i słońca kraina.
Bezkres.
Ale nie o tym w tym poście będzie.
Wczorajszego wieczoru oglądaliśmy z Hanym na cinemax-ie piękny chilijski dramat.
Wiem jakie piękne kino jest serwowane na tym kanale, więc z ciekawością zasiadłem w fotelu.
   Śmierć matki nieodwracalnie odmienia życie Sofii.
Młoda pływaczka nie może się otrząsnąć po stracie bliskiej osoby, cierpi na depresję.
Dręczą ją ciągłe wyrzuty sumienia, że przez zawody nie zdążyła pożegnać się z matką.
Nie zdążyła powiedzieć jak bardzo była jej bliska i jak bardzo ją kochała.
Buntuje się przeciw sobie odchodząc z drużyny.
Pewnego dnia otrzymuje list, który nie dotarł do adresata.
Okazuje się, że jego autorką jest matka Sofii, która wysłała go jeszcze przed śmiercią.
Dziewczyna odkrywa, że kobietę przez lata łączył związek z mężczyzną mieszkającym w chilijskim miasteczku Pustynia Południowa.
W końcowych linijkach doszukuje się swoistego życiowego pragnienia matki.
Czegoś na wzór ostatniej woli.
Matka Sofii pragnęła połączyć się z piaskami tego miejsca.
Dziewczyna postanawia spełnić wolę matki i odnaleźć to miejsce. Chce także poznać tajemniczego Chilijczyka. W tym celu opuszcza Barcelonę i udaje się w podróż swego życia.
Podróż która zmienia ją przynosząc w finale upragniony spokój sobie i duszy matki.
Barwna, przepełniona pięknymi widokami podróż do Chile stanowi większość filmu.
Doskonałe zdjęcia, niesamowite ujęcia przyciągają jeszcze bardziej uwagę widza (męska obsada w postaci Gustavo również przyciąga uwagę :P)
Trudy podróży, perypetie z poznanymi po drodze ludźmi, przyjaciółmi odmieniają pływaczkę.
U kresu drogi jest już bezsilna, ale walka o coś dla Miłości nie ma swych granic.
Przepiękna końcowa scena filmu, w której Sofii po odnalezieniu mężczyzny rozsypuje zabrany ze sobą proch z urny.
Błękit nieba, palące słońce, dookoła pustynne piaski, piękna melodia i wzbijające się w górę, niesione wiatrem szczątki ukochanej matki.
Obraz oczu Sofii pełen głębokiego smutku i tęsknoty, ale i radości spełnienia.
Spełnienia samej siebie.
Film na miarę przypowieści, coś jak książki Paulo Coelho.
Polecam, a Mężowi dziękuję za tą wieczorną propozycję :):*

sobota, 21 maja 2011

Jabłecznik tak bez okazji

Okazja miała być.
Otóż początkiem tego tygodnia z Wysp postanowiła odwiedzić rodzimą ziemię Endżi.
Endżi to moja koleżanka z obozu.
Pracowała u nas prawie dwa lata.
Super dziewczyna o gipsy korzeniach :)
Ponad rok temu wyjechała najpierw do Szwajcarii, a potem do Wielkiej Brytanii, do rodziny.
Znalazła pracę i tak się tam zadomowiła.
Będąc na jednym z portali społecznościowych zagadała mnie, że wpadnie odwiedzić nas w obozie.
Jako, że nie będzie w nim możliwości takiego głębszego poplotkowania (bo oblegną ją pukfy), zaprosiłem więc ją do siebie na niedzielę.
Dziś jednak dzwoniła, że spotkanie musimy przesunąć, bo jutro wypadła jej rodzinna uroczystość, o której zapomniała mi powiedzieć.
Jabłecznik z serem i migdałami, będzie więc czekał.
Okazja nie nadarzy się jutro, to zjemy sami z Dedim.
Przy niedzielnej porannej, czy popołudniowej kawie będzie jak znalazł.
Poza tym, kto wie co przyniesie jutro?
A nuż jakiś Endżi`n w męskim wydaniu stanie u mych drzwi, bo zakręci go bynajmniej zapach... pieczonych jabłek z dodatkiem cynamonu :P
Zapraszam! :)

środa, 18 maja 2011

Majowy urlop. Część druga, podkarpacka

   Od bramy prowadzącej na ogród Mąż musiał mnie pilnie strzec przed rozradowanym skaczącym Paco.
"Cieść ślićności cialne moje kochane.
Ślićny jeśteś!
Pamiętaś mnie?"
Brzmiały moje głosowe dopieszczacze w stronę bliskiego mi czworonoga.
W odpowiedzi widziałem jak posmutniałe oczy spaniela napawają się radością.
Odwzajemnioną zresztą, bo jakże miło jest powrócić tu, gdzie twój dom.
Wchodząc do ganku zobaczyłem Mamusię. Rzuciłem się Jej w objęcia.
Ucałowałem i wręczyłem parę słodkości które tak uwielbia.
Taka słodka ma Mama :)
Taka uradowana :)
Rozpoczęły się piękne dnie i noce w jakże malowniczych podkarpackich stronach.
Dnie mijały mi na oczekiwaniu Męża, kiedy przyjdzie z pracy.
Wychodząc zawsze daje mi buziaka i mówi: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus".
Mamusia każdorazowo odpowiada "na wieki wieków".
I ja postanowiłem się dołączyć trzecim głosem dopowiadając codziennie tak dla humoru- "i Maryja wiecznie dziewica"-(humor wynika z tonu jakim się to wypowiada a nie ze słów jakie tu padły) cytat rodem z pewnej rozgłośni, której nie słucham, żeby była jasność :)
Jak to zawsze bywa w mym drugim Domu, Mamusia codziennie szykowała nam pyszności.
Wie jak lubię pierogi, więc w ciągu 3 dni robiła je dwa razy :)
Praktycznie każdego dnia odgrzewałem sobie porcję :)
Towarzyszyłem Jej w kuchni, praktykując swe ulubione czynności (pieczenie ciasta), a także wtedy kiedy siedzieliśmy w pokoju oglądając TVN 24.
Politycznym zdarzeniem jakie mi się będzie kojarzyło z tym przyjazdem będzie transfer Pana Arłukowicza :)
Niestety albo i stety, na rozważania o katastrofie smoleńskiej nie dałem rady przyjechać :)
Czyli listopadowa Kluzik- Rostkowska i majowy Arłukowicz...
Mógłbym pisać referaty na te tematy :)
Pogoda w ciągu całego tygodnia dopisywała na tyle, że wychodziliśmy z Mamusią i Tatusiem na ogród.
Wygrzewaliśmy się w promieniach słońca między cieniem szybującym z szybkością błyskawicy jaki czynił Paco.
Czesałem Go każdego dnia, zmieniałem wodę, dosypywałem karmę i rzucałem piłką tak solidnie, że dolatywała do granicy ogrodzenia.
Kontuzji przy tym się nie nabawiwszy.
Odwiedzała nas także Rodzinka.
Każdego dnia zawsze Ktoś pojawiał się z wizytą.
Sofi zabrała mnie do swego nowego mieszkania, które remontuje z mężem.
Bardzo fajne cztery kąty, a jeszcze fajniejsza ich radość z każdym dniem, kiedy widać efekty kończącej się pracy.
Odwiedzały nas także pozostałe Siostry Hanego.
Podczas mego pobytu zdążyła się powiększyć Rodzinka o nową członkinię :)
Wszyscy łącznie z nami chodzili witać, oglądać i zachwycać się.
Prawie jak królowie do Betlejem.
A skoro Betlejem, to Miasto Chleba, to oczywiście nie sposób nie wspomnieć o tym, który jada się tutaj.
Prawdziwy pyszny chleb na zakwasie, z którego Mąż przed pracą przyrządzał mi angielskie kanapki.
Na kromkę kładł boczek, na to jajecznicę i pokrywał żółtym serem.
Do tego codzienna kawa w moim ulubionym czerwonym big kubku.
Powroty Skarba mego cały dzień tęsknie wyczekiwanego były radosne i miłe.
A jakże.
Każdego dnia przybywał z buziakami, zakupami i prezentami.
Jednego dnia ogromna pizza z najlepszej pizzeri.
Drugiego wino z owocu liczi.
Trzeciego super czarne japonki.
Czwartego umówione wcześniej spotkanie z Iwanes.
   Czy wiedzieliście, że Motyle lubią ser feta?
Ja też nie.
W przeciwnym razie w latach swego dzieciństwa łapałbym je na ten biały słonkawy bloczek specyficzny w smaku :)
W latach osiemdziesiątych fety na sklepowych półkach się nie uświadczyło.
Trzeba więc było się natrudzić, by na chwile móc potrzymać w dłoni barwnie łopoczące skrzydła.
W XXI wieku Motyle, tudzież Motylice poszły z duchem czasu.
Nie dzielą się na bielinki i te rdzawe tylko wspólnie latają łąkami, polami, ulicami, chodnikami, a nawet jeżdżą samochodami.
Łączy je przyjazna więź, nić, wróóóć łączy je tytanowy łańcuch przyjaźni.
Taki właśnie jest Motylek i Jej Przyjaciółka, a moja wirtualna dotychczas Sister- Iwanes.
W czwartkowy wieczór podjechały pod Dom i zabrały nas na wieczorek w klubie, pubie, jak kto woli :)
Chwila ekscytacji kiedy wsadzałem lewą nogę do samochodu a potem prawą z całą resztą swego ciała :)
Potem jakże ciepły Jej głos:
"Jejku, cześć Kochanie, jak miło Cię poznać".
Nie trzeba opowiadać jak takie słowa rozluźniają atmosferę.
Sprawiają, że klimatyzujesz się natychmiastowo.
Trzy tradycyjne polskie buziaki w policzki, potem te same z Motylkiem i jedziemy.
Koło naszej knajpki mijamy młokosa w sportowym obuwiu i jak zdążyła to zauważyć i wyprzedzić moje myśli Iwanes- w krótkich skarpetkach :)
Na przekąskę poszła grecka i piwa oraz drink Motylka i soczek dla Kierowniczki podróży :P
No i zaczęły się wygłupy i wspomniane już w postach "Twórców Ludowych"- kawały o lodach.
Lały się także piwa dla kuuljegi, a i usta z nosem wypychane były miąższem małych bułeczek serwowanych do sałatki :)
No tak jak dziecko to ja się dawno nie bawiłem.
Opowieści poważne i śmieszne, przeplatane żartami i graniem na nosie.
Fotochwile w kadrach uchwycone.
Nawet się nie spostrzegliśmy a już minęły prawie trzy godziny naszej wieczorówki.
By przedłużyć imprezę i zmienić klimat z korridowych podziemi knajpki pojechaliśmy nad zalew.
Jechaliśmy wąską drogą w odludne miejsce.
Mimo ciepła serca, duszy i tego wewnątrz auta, czuło się dreszcz strachu.
Przypomniała mi się jedna z części Zmierzchu i wyobraziłem sobie, że jedziemy na spotkanie przeciwko "nowonarodzonym" :)
Oj bujna ma wyobraźnia :)
Koszule okazały się mało chroniące przed zimnym powietrzem.
Mroczna ciemność i chłód bijący od zalewu, który odbijał skromne światło księżyca ukazującego niepełną tarczę, potęgowały ciarki.
W zestawie mrożącym krew w żyłach bardzo zimne piwo w bardzo zimnej metalowej puszce.
Bardzo zimna od trzymania ręka pobierała chłód do całego organizmu.
Stanęliśmy więc za samochodem w kółku, biorąc się pod pachy i opowiadaliśmy sobie mroczne historie oraz wyolbrzymialiśmy rzeczywistość w której trwamy.
Potem chwila otuchy i śpiewanie "oj Dana oj Dana" w tymże kręgu :)
Potem znowu opowieść, tym razem Hanego, która przyprawiła Dziewczyny o krzyk.
Postanowiliśmy jednak wejść do samochodu.
Popłynęły dźwięki piosenki na pierwszy słuch ucha- chorwackiej :P
Dopiero potem załapałem, że dziewczyna śpiewa po polsku.
Dziękuję kolejny raz, że dzięki Wam będzie mi się ten utwór kojarzył do końca życia z takimi cudownymi chwilami.
Piosenka podejmuje piękne słowa, by cieszyć się małymi rzeczami, które kryją w sobie wiele szczęścia.
To przecież one składają się w piękną całość naszego zwyczajnego życia.
   Ostatni dzień mojego wspaniałego urlopu był równie wspaniały, tylko szkoda że ostatni :(
Pogoda wymarzona. Już przed południem słońce grzało jak w lecie.
Wczesnym popołudniem odwiedziła nas najstarsza Siostra Miśka z Alicze i Jej cudowną małą Księżniczką (genetycznie piękno jest tu przekazywane z pokolenia na pokolenie).
Po obiedzie Mąż poszedł kosić ogród, a ja... jak już wspomniał o mnie Wieszczu :) grabiłem skoszoną trawę.
Robiłem to pierwszy raz w życiu, ot taki mieszczuch ze mnie.
Poza tym gdzie ja mam zastosować grabie? Na płytach chodnikowych mego blokowiska?
Chociaż będąc małym używałem grabek w piaskownicy :P
No ale w dorosłym życiu i w dorosłych czynnościach przesuwałem je po skoszonej trawie pierwszy raz.
Spodobało mi się to, nawet moje zielone od spodu stopy :)
Fotografowano mnie by lokalną prasę wzbogacić o materiał dowodowy, a  Rodzinka podsycana żartobliwymi uwagami Miśka, uśmiechała się sympatycznie :P
Tak zostałem okrzyknięty Pierwszym Farmerem Podkarpacia z ziem zachodnich :P
Zwieńczeniem pracy było piwo i grecka w najlepszym wydaniu i wykonaniu :)
Potem przyszła ostatnia noc, ta z serii, których nie lubię najbardziej :(
Wszystko ma swe początki i końce.
Życie musi mieć wstęp i zakończenie i być raz wesołe, a raz smutne.
Trochę słodyczy, trochę goryczy, tak by nie było jednostajności.
By z większą uciechą po wielkiej tęsknocie, oczekiwać wszechogarniającej radości.
Za wszystkie cudowne chwile z serca dziękuję Wam Kochani Moi :*

poniedziałek, 16 maja 2011

Majowy urlop. Część pierwsza, małopolska

   Dawno nie miałem tak miłego poranka i dnia jak w piątek.
Dnie, które witam wolnością od pracy i wszelkich domowych obowiązków, kiedy mknę po torach kolejowych na wschód,... to chwile, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że warto tęsknić by je ponownie przeżyć.
Nie inaczej było 6 maja.
Jak zwykle by tradycji stała się zadość, Tatuś odprowadził mnie na pociąg będący pierwszym etapem mojej podróży.
Przyjechał bardzo punktualnie i bez spóźnienia na stację docelową. Podczas niecałej godziny podróży mogłem napawać wzrok budzącymi się ze snu żółtymi morzami rzepaku na polach oraz urodą pewnego młodego chłopca o indiańskiej urodzie.
W pociągu do Krakowa zająłem miejsce w wygodnym "samolotowym" wagonie.
Lubię je najbardziej, bo mają wygodne siedzenia i nie ogranicza mnie przestrzeń tak jak w przedziałach.
Obok mnie siedział równie urodziwy chłopak.
Myślałem, że to obcokrajowiec rodem z Hiszpanii (latynoska karnacja).
Przestałem tak myśleć, kiedy przed Katowicami zadzwonił telefon i podjął rozmowę najczyściejszą z czystych polszczyzn :)
Na Śląsku tez wysiadł, więc kolejny etap podróży był bezobiektowy :)
A stopę miał numer 48 (na oko szacując) :P
Nie będę opisywał jakie wizję w mej głowie się działy kiedy ukradkowo spoglądałem na niego :)
   Dzień wcześniej Max wyszedł z bardzo miłą propozycją, byśmy spotkali się w Krakowie, kiedy będę czekał na autobus do Kitty.
Bardzo spodobał mi się ten pomysł, tym bardziej, że nie licząc Męża, mógłby być pierwszym bloggerem jakiego poznam realnie :)
Godzina to odcinek czasu i krótki i długi.
Zależy jak spędzony i z kim.
Nasze spotkanie trwało właśnie tyle, ale kiedy przyszła pora zajęcia miejsc w busiku, czułem ogromny niedosyt.
Nieskończona rozmowa i brak czasu by powiedzieć sensownie kilka słów na pożegnanie, trapiły mnie całą trzygodzinną podróż.
Jesteśmy jednak już umówieni na wspólne szopy na zachodzie :)
Będzie wiec duuużo czasu by podjąć inne tematy albo też i wrócić do niektórych które zostały poruszone:)
Korzystając z okazji dziękuję Ci raz jeszcze Maxiku za tą baaardzo krótką godzinę rozmów kontrolowanych przez gapiów, bowiem zajęliśmy miejsce na dworcowej poczekalni tuż przy tablicy odjazdów :)
Czułem się jak w serialu Kasia i Tomek gdzie poza twarzami dwójki serialowych bohaterów pojawiają się co chwila ludzie bez twarzy. Ma się tylko wrażenie że oni są i czuje się ich obecność.
Tak było i tu.
Ktoś podchodził, patrzył i przemieszczał się dalej.
Następny.
Kolejny...
Dwóch.
Trzech.
Odeszli.
Kolejna para...
Obecność wszechogarniająca na tyle, że nadesłanego smsa od Męża z zastosowaniem języka w buziaku  powitalnym nie mogłem przekazać :D
W kwestii słownej of course, bo w praktycznym przekazie to... ukamienowali by nas preclami.
Upreclowali w najlepszej wersji :)
Zaskoczyła mnie wielkość busika.
Trzy godziny mknąłem w pełnym słońcu na tylnych siedzeniach.
Busik identyczny jak ten który wozi zakopiańskich turystów na pozazakopiańskie atrakcje.
Także i tu odkryłem obiekt obserwacji i to na 3 godziny.
Obok mnie siedział chłopak.
Zainspirował mnie jego obuw i już wzroku oderwać nie mogłem :)
Na bose stopy założył szmaciane białe trampki. Nogawki jeansów miał podwinięte i od czasu do czasu podnosił nogę opierając kolanem o siedzenie przed sobą.
Nogawki unosiły się ku górze, a moim oczom ukazywał się jeden z mych ulubionych widoków.
Białe trampeczki, odkryta kostka i moje wyobrażenia co do stopy... :P
Dojeżdżając na miejsce postanowiłem zagadać do niego.
Żałowałem potem, że uczyniłem to tak późno.
Okazał się bardzo sympatycznym kolesiem, takim z którym można rozmawiać o byle pierdołach :)
- Przepraszam, wiesz może czy ten busik zatrzymuje się na dworcu autobusowym.
- Zatrzymuje się dokładnie przy samym dworcu.
- Pytam tak bo usłyszałem jak kierowca mówił jednej dziewczynie, że zatrzymuje się na Bardiowskiej.
- No to jest przy dworcu :)
- Wiesz, ja nie znam ulic, bo jestem tu drugi raz (tak naprawdę to czwarty ale musiałem coś powiedzieć na uznanie swego zagubienia :P)
- A no to tak. Wcale się nie dziwię.
- Lubię mieć całą trasę opanowaną i wiedzieć kiedy i gdzie następuje finał podróży :)
- Całe szczęście, że to nie jest aż tak duże miasto :)
- No małe też nie jest. A Ty jesteś stąd ?
- Mieszkam w Krakowie, ale przyjeżdżam tu czasami.
- Super masz te trampki- wyrywało mi się z ust, ale jednocześnie rozsądek hamował dźwięk wypowiedzi, w związku z tym głos ze mnie się nie wydobył.
Przecież mógł sobie coś pomyśleć gdybym nagle zaczął chwalić jego obuw.
- Fajna bryka- zapodał kiedy mijał nas czarny lexus.
- No w takiej to byłby komfort jazdy. Nie to co w tym ciasnym busiku.
- No dokładnie.
- Zawsze jeżdżą takie małe busiki o tej godzinie?
- No powiem Ci, że ja pierwszy raz jadę tu takim małym :)
- No ja też. Czuję się jakbym jechał na Morskie Oko :)
- Hehe, dokładnie.
Przy miłym uśmiechu zrobił "ten" ruch nogą ukazując swe zakryte ale jakże kręcące mnie dolne partie nóg.
- Zajebiście prezentują się te białe trampeczki na Twoich stopach- brzmiały kolejne myśli niewypowiedziane.
- O tu będziemy wysiadać, powiedział, kiedy busik hamował na znanym mi placu.
- Dobrego dnia zatem.
- Wzajemnie, miłego pobytu tutaj :)
- Gdzie kupiłeś te buty?! Chciałem krzyknąć, ale był już za daleko.
Nawet gdyby był blisko nie zdobył bym się na odwagę by o to zapytać.
No chyba, że rozmawialibyśmy całą trzygodzinną podróż i wyczułbym, że wypada zapytać :)
Doszedłem z torbą na plac dworcowy i zza zakrętu ukazał mi się Hany :)
Jak miło znowu Go widzieć.
Oświetlany promieniami słońca wyglądał jak zawsze seksownie. Błękit nieba doskonale współgrał z Jego tęczówkami.
Po przytuleniu i policzkowych buziakach pognaliśmy wyłożoną już kostką długą prostą do Kitty.
Dochodząc do bloku jak zawsze przez szybę machały mi już obie Siostry.
Tyle co weszliśmy i już serwowały nam pierożki.
Jak ja lubię pierogi!
Podobnie jak Yanina oddałbym 10 schabowych za 10 pierogów :)
Tych u Kitty dostałem tyle, że ponad pół godziny miałem zapełnione czynnością unoszenia widelca do otworu gębowego.
Popołudniową porą zaczęły się już gorące przygotowania kuchenne na niedzielną uroczystość.
Sara nadziewała schaby morelami i śliwkami po czym masowała je w marynacie.
Dla humoru który i tak nam dopisywał, Hany polewał przywieziony przeze mnie Wokerlanding.
Śmialiśmy się i rozmawialiśmy do wieczora.
Wieczorem zaś kiedy wszystkie światła zagasły rozpoczęliśmy z Mężem nasze "białe noce" :P
Sen przy Jego boku, czasami na gorącym ciele, był mile rozkoszny. Oj nie chciało się zejść z brzucha i klaty Hanego, by rozpocząć pochmurny i zimny na zewnątrz poranek.
Jednak trzeba było się przemóc i iść po bukiecik na stół dla Kubka oraz po resztę drobiazgów.
Humor dopisywał nam podczas zakupów. Deszcz padał, a my idąc mokrymi chodnikami, śpiewaliśmy co nam do głowy przyjdzie :) Grałem także na nosie :)
W ogóle podczas tego pobytu każdy z Rodziny stwierdził, że zgłosi mnie na castingi do Mam Talent :)
Na obiad dostałem zlecenie zrobienia wyczekiwanego przez wszystkich barszczu  ukraińskiego.
Więc zgotowałem takowy.
O 14-ej przyjechał do Kitty młodszy syn Toma, by zabrać nas choć na chwilę do Nich.
Spędziliśmy więc można by rzec miłe męskie popołudnie.
Gdyby nie Roxi i dziewczyna Przema, to byłoby 100% męskości :)
Zaskoczył mnie mile Tom.
Powiedział, że chce mój nr telefonu, by tak jak reszta Rodziny puszczać mi co rano sygnały :)
Z przyjemnością więc zrobiliśmy wymianę numerów.
Koło 18-ej Tom odwiózł nas i wstąpił na barszcz i degustację usmażonych już przez Dziewczyny roladek wołowych oraz kulek mięsnych do zupy królewskiej :)
Zabrałem się do pieczenia czekoladowej alchemii, którą Kitty przechrzciła na amnezję :)
Jako, że robiłem z półtorej porcji, to poszło 8 gorzkich czekolad wedlowskich.
Udało się znakomicie.
Górę ozdobiliśmy cukierniczymi perełkami srebrnego koloru i białą Hostią na środku.
- Co oznacza IHS Lukas? Spytał mnie Kubek.
- I Hostia Stoi- odpowiedziałem żartobliwie
- A jakby było IHL, to Hosia by Leżała? Odparła Gabi- starsza siostra Kubka :)
Najwyższy zesłał swe Błogosławieństwo wszystkim dzieciom i niedzielny poranek z deszczowego zamienił się w wietrzny, a potem słoneczny.
Po Kościelnych uroczystościach, ucztowaliśmy wszyscy razem w rodzinnym gronie.
Jak zawsze było miło, ciepło i radośnie.
Po obiedzie wybraliśmy się w ramach spaceru na cmentarz, by odwiedzić Męża Bratową oraz Córeczkę Kitty.
Po powrocie ciąg dalszy rodzinnego popołudnia.
Wspólne rozmowy oraz pamiątkowe fotografie.
I tak miła sielanka rodzinnej fety mogłaby trwać i trwać, ale koniec kiedyś nastąpić musi.
Mąż nie dostał całego tygodnia urlopu, więc na tą dłuższą część mojego zabrał mnie do siebie.
Znowu więc miałem okazję powrócić tu, gdzie Mój Dom, Mamusia z Tatusiem, Paco-uś i codzienna radość obcowania z Bliskimi.
Kitty odprawiła nas z "gościnką" ale taką składającą się z potrójnej porcji :)
Wszyscy pomachali nam na odjezdne i tak oto miłe i Bliskie mi Osoby, zostawały w tyle za pędzącym ku Podkarpaciu samochodem.
Po drodze smsy od Kitty i Sary, że mnie Kochają i jestem dla Nich jak Brat.
I moje, że wzajemnie i żeby już tak nie pisały, bo z samochodu trzeba będzie zrobić łódkę, która poniesie nas morzem moich łez.
Smutek związany z opuszczeniem Sióstr, ustąpił kiedy tylko ma noga przekroczyła próg Domu.

czwartek, 5 maja 2011

Przedurlopowa gimnastyka, czyli szykuję się

Nie planowałem, że znajdę czas by zasiąść i napisać jakąś dłuższą notkę przed urlopem.
Panująca od wtorku zima, powoli ustępuje.
Wolne jest owe "powoli".
Dzień zaczyna się trzema stopniami powyżej zera, a i w ciągu dnia człowiek nie czuje dogrzewania naszej centralnej gwiazdy galaktyki spiralnej (pozdrowienia dla Wu :P).
Długi weekend przerywany (chyba tak powinienem określić majówkę) tak mnie wyprowadził z planistycznych torów, że kompletnie nie czyniłem przygotowań do piątkowego wyjazdu.
Skupiłem się nad tym dopiero od wczoraj.
Rano zrobiłem porządek z włosami (odwiedziny u fryzjera).
Odwiedziłem optyka, by wybrać Tacie jakieś fajne okulary.
Nabyłem w okazyjnej cenie dwie pary jeansów Smog-a i S.Oliver (cholernie poprawiło mi to nastrój).
A jaki dumny byłem z siebie, że bez mierzenia, okazały się jak na mnie szyte :)
Po powrocie do domu prałem automatycznie i ręcznie :)
W przelocie zjadłem obiad i udałem się do obozu (automatycznie i nożnie :P)
Dzień pracy był pływacki, tzn. topiłem się w papierach, a na pokładzie żadnego ratownika nie było.
O atucie fajności tegoż ratownika nie wspomnę, tym bardziej o miłej zewnętrzności i pociągającym look-u.
Gdyby nie propozycja podwiezienia przed Editę do domu, deszcz zmoczyłby mnie doszczętnie.
Nagle zrobiło się ciemno a strugi lały się z nieba jak prysznicowe bicze.
Uniknąłem więc pływania, choć czepek w postaci foliówki przywdziałem na głowę, co by mi fryz się nie zniszczył :)
Pływałem natomiast w łóżku, podczas wieczornej rozmowy z Hanym.
Tym razem bez czepka, bo i po co mi czepek w łóżku i to na mą główkę :)
Poranek przywitał mnie uderzającym o szyby palącym słońcem i burczeniem kosiarek za oknem.
Na poduszce zastałem mokrą plamę :P
Chyba się ślinię przez sen :D
Zażartowałem w smsie do Męża, że chyba robiłem nocnego loda :)
Mimo niskiej temperatury o poranku, wewnętrznie rozpiera mnie ciepła radość.
Wypisałem wierszykiem komunijnym albumik dla Siostrzeńca, starannie kształtując czcionkę.
Zrobiłem listę rzeczy niezbędnych.
Sączę Jonasokawę.
Czuję żelazko...
Żelazko czuję.
Kurdee, żelażko!
Lecę prasować!
Paaaaaaaaaa.

poniedziałek, 2 maja 2011

I znowu przyszedł maj

   Drugi maja to wcale nie kontynuacja długiego weekendu dla mnie.
To normalny dzień pracy.
Do obozu wymarsz popołudniową porą trzeba wykonać.
Drugi maja jest więc dla mnie jak...
... jak przerwa w stosunku przerywanym, jak dołek między kobiecym biustem, jak szczelina między górnymi jedynkami, jak spacja między zdaniami...
Czyli ciągłości brak.
Nie mam tak dobrze jak np. nasz obozowy Führer, który sam sobie wyznacza wolne weekendy, a i w dniach wzmożonej pracy robi nic.
Nawet dobrego wrażenia nie robi.
Ostatnio wszczął (ten Führer) dochodzenie w sprawie zaginionych kluczy do jednego z przejść.
Śmieję się, że może współpracuje z komisją ds katastrofy smoleńskiej i codziennie będą przesłuchiwane po dwie osoby.
Odbiegając od pracy, a wracając do wolnego...
Otóż nie mogę tak do końca narzekać, bo obecny tydzień i tak będzie dla mnie skróconym tygodniem pracy.
Od piątku sześć dni urlopu i wyjazd do Siostry Kitty na Komunię Siostrzeńca.
Weekend spędzony w Rodzinnym Gronie, a potem...
Potem tygodniowy pobyt w Domu.
Znowu zawitam u Męża.
Zobaczę Rodziców, Paco (Chrześniaka mego kudłatego).
Znów będę w godzinach południowych spacerował z Sofi na zakupy.
Znów będę słyszał, żem chłopczysko :)
Znów będę się cieszył i radował pięknymi dniami i nocami...
   Poranek zacząłem dość wcześnie.
Długi poranny prysznic. Nałożony balsam z ogórka, który dodatkowo chłodzi (jakby 5 stopni za oknem przyprawiało mnie o przegrzanie organizmu) i...
No właśnie. Podłogi :)
Wczorajszego wieczoru zachlapała mi się podłoga :)
Zauważywszy więc plam kilka, będąc jeszcze na czczo zabrałem się do polerowania powierzchni płaskich całego domu.
Mop i ja, panele, kafelki, woda z środkiem myjąco pielęgnującym oraz zapodana muzyka.
Jakoś wzięła mnie ochota na Buddha Bar.
Pomyślałem więc, że druga płyta pierwszej części dobrze mnie nakręci i doda wigoru.
Tak się też stało.
W połowie pierwszego utworu zagwizdał czajnik.
Zalałem kawę w Jonasokubku.
Joe patrzył na podłogi, albo też na moje nogi i zapewne podziwiał jak zwinnie gram w curling :P
Zadzwoniła Kitty.
Prosiła mnie o jakieś przepisy na dania mięsne z drobiu.
Przypomniałem jej przepis o cienkich taflach kurzych piersi przekładanych duszonymi warzywami.
Była zachwycona tym pomysłem i powiedziała ze wczoraj z Sarą cały dzień myślały, co tu zrobić.
Poza tą propozycją, wyszukam coś jeszcze. Jak trafi się coś zachęcająco fajnego to dam Jej znać.
Oboje z Kitty jesteśmy przerażeni zapowiadaną pogodą.
Cały tydzień deszcze i zimno, choć jak patrzę na prognozę w swym regionie, to widzę tylko niskie temperatury bez deszczu.
Jakoś nie do końca wierzę synoptykom :)
A może bardziej nie chcę im wierzyć.
Nie ważne, liczy się pogoda ducha i ciepło serc.
Tej pogody ducha życzę dziś w szczególności Iwanes.
Tulę mocno :*
Hanego całuję, a resztę pozdrawiam :)