camino

camino

piątek, 27 lipca 2012

O cyckaniu słów kilka

Cyckanie, ssanie, ciągnięcie...
Ja dziś o tym pierwszy, choć pokrewne to zjawiska :)
   W drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy byłem przedszkolakiem czyniliśmy sobie dziecięce grupowe schadzki w kąt przedszkolnej sali.
Podczas gdy inne dzieci malowały obrazki, lepiły stworki z plasteliny, czesały lalki, ja z Agą i jeszcze z kimś (najczęściej przypadkowy obserwator), ale nie pamiętam konkretnie kto to był, cyckaliśmy nimm2.
Nimm2 w latach osiemdziesiątych, kiedy cały kraj pogrążony był w komunie...
To wszystko dzięki mej Babci ze strony Taty. To dzięki niej moje "komunistyczne dzieciństwo" "pachniało" i "smakowało" zachodem.
Podczas gdy w kraju pomarańcze można było kupić tylko w Pewex`ie, ja dostawałem w paczkach różnokolorowe słodycze.
Na tych słodyczach wyrósł ze mnie taki ot słodziak :P
...że tak se posłodzę :D
Jak na skromną osobę przystało codziennie brałem do przedszkola 2 cukierki (bo nimm2 są przecież dwa jak w nazwie :P).
Wolałem te pomarańczowe, ale lubiłem Agę, więc z uprzejmości dawałem jej swoją działkę.
Dla mnie pozostawał kwaśny żółty :)
Wspaniałomyślna Aga, by zbiorowo smakować rarytasy, zwoływała mnie i jeszcze jakieś dziecko do kąta i mówiła: "chodźcie sobie pocyckamy".
Piszę to i śmiech mnie ogarnia. Wracają wspomnienia...
Zgrabnie odwijała z cukierka folię.
Co by było higienicznie pół cukierka zawiniętego w folię trzymała dwoma pierwszymi palcami, a druga połowa kusiła kolorem i zapachem wzrok, nos i język...
No i cyckaliśmy.
Ona przodowniczka i potem ja i jeszcze ktoś.
I tak rundy szły w kółku, aż cukierek się skończył (co by było mniej higienicznie) :)
Nazajutrz kiedy wchodziłem do grupy, zawsze witał mnie jej głos: "przyniosłeś?" :)
Wiedziałem, że w porze indywidualnych zabaw będzie znowu cyckanie.
Czemu o tym piszę?
   Wracając dziś do domu byłem świadkiem spotkania.
Z jednej strony szła kobieta z paczką słonecznika, łuskając go sobie w zębach.
Z drugiej facet z dzieckiem.
- Cześć- rzekła kobieta do faceta.
- Cześć- odpowiedział- Gdzie idziesz?
- A przed siebie.
- Co tam masz?
- Słonecznik, chcesz se POCYCKAĆ? (usłyszawszy to umarłem ze śmiechu)
- Czym? Przecież nie mam zębów.
... aż mnie mój martwy zabolał :/

Cyckam Cię Hany nawet samymy dziąsłamy :P :*:*:*

środa, 25 lipca 2012

Porno-walentyna-twist

   Trwa ciężki tydzień pierwszej zmiany w obozie.
Praktycznie przez wizyty jakie czynię u staruszków, nie wyrabiam z robotą.
Wizyty są nieuniknione.
Są częścią mojej pracy.
Są specyficzne, jak specyficzny jest tamtejszy żywot starców.
Po każdej wizycie wychodzę jakiś przybity, przygaszony.
Mimo wszystko idąc tam jestem uśmiechnięty, jak zawsze.
Wczoraj współlokatorka (babcia) pewnej pani, do której przyszedłem, tak podsumowała emanującą ode mnie radość:
- Ty!!- rzekła do współzamieszkującej z nią Danty- patrz jaki on uśmiechnięty, radosny i uprzejmy. Pewnie było porno-walentyna-twist!
Na chwile odebrało mi mowę, że staruszka po osiemdziesiątce potrafi tak grypsować.
- Ja zawsze jestem uśmiechnięty i radosny, że o uprzejmości nie wspomnę- odpowiedziałem.
- Zakochany! Na bank było porno-walentyna-twist!- odpowiedziała babcia Gripsi.
- Zakochany to ja jestem cały czas, a radosny, bo trzeba się cieszyć. Słońce świeci, ptaszki śpiewają...
- Patrz jaki fajny zakochany...- mówiła bez końca staruszka.
Niema Danta "pracowała" jak sterowany półautomat, przy dokumentach jakie przyniosłem jej do podpisu.
Na odchodne pożyczyłem paniom dobrego popołudnia, dużo zdrowia  i pomachałem łapką.
"Do zobaczenia" wypowiedziane przez Gripsi niosło się dłużej niż sama długość korytarza prowadzącego do wyjścia na dziedziniec.
Pognałem do obozu.
   Dziś już tylko, albo aż stacjonarnie w murach obozu.
Nie jest lekko, ale dziś i tak udało mi się w miarę na czas wyjść.
Po drodze drobne szopy w markecie.
W planach mam robienie krokietów.
Farsz kapuściano- pieczarkowy przygotowałem sobie już wczoraj, więc dziś tylko zrobię naleśniki.
Dwie pary fajnych stóp widziałem między regałami :P
Po powrocie do domu, czekała na mnie przesyłka z Pull`a.
W piątek Hany podesłał mi link na stronę internetową sklepu.
Uwielbiam tiszerty, więc to był mój priorytet, jeśli chodzi o odwiedzenie tego działu.
No i proszę!
Tiszert o jakim marzyłem- luźny z dekoltem w szpic i koloru koralowego!
Nie mogłem go nie kupić.
Warunek to płatność kartą.
Daliśmy sobie spokój.
W sobotę przed dyżurem odpaliłem gadu.
Hany podesłał link i informację, że próbował kupić sobie okulary i chustę, ale jego karta bankomatowa "nie przechodzi".
"Spakowałem" więc do koszyka koralowy tiszert, Męża okulary i chustę i pomyślałem, że spróbuję.
Moja karta też "nie przeszła".
Niezawodna okazała się druga karta.
No więc zakupy się udały.
Jakie było dziś moje zaskoczenie, kiedy po przyjściu do domu, zastałem na łóżku szarą kopertę sygnowaną logiem sklepu, a w niej...
Towary okazały się takie jak oczekiwaliśmy.
Hany jeszcze tego nie wie, ale jutro prześlę Mu Jego część zakupów.
Świetna jakość, a przez to 100% satysfakcji.
Mojemu Dediemu przypadły do gustu Męża okulary.
"Lubię przyciemniane na niebiesko szkła"- powiedział zachwycając się ich wyglądem.
No i jak tu nie wpaść w zakupoholizm?!
Jeszcze tylko maszynka do pieniędzy i mogę tak przynajmniej co tydzień zamówienia czynić :)

...Zbytnio się rozpisałem i czas zatraciłem, a przecież naleśniki same się nie zrobią.
Fanów chrupiących sakiewek z farszem zapraszam w porze wieczorowej.
Niejedzących o późniejszych porach zapraszam na...(miłe spalanie kalorii) jutro :)
Hanego całuję soczyście i siarczyście aż do ostatniej kropli :P:*:*:*

wtorek, 17 lipca 2012

Szkolenie z Mimozą

Haluuuu, z powrotem- jak mawia Pan Bohdan T.

   Troszkę mnie tu nie było.
Przerwa spowodowana zwyczajną codziennością.
Nic ciekawego się nie wydarzyło, co należałoby odnotować :)
W dodatku załamanie pogody...
Brrr! Dziś tylko 15 stopni.
Stary, poczciwy lipiec częstuje chłodem i deszczem.
I tak początek lipca był piękny.
   Dziś dzień rozpoczął mi się dość wcześnie.
Powód: szkolenie.
Wstałem po piątej, by szykować się do wyjazdu.
Autobus 6:50, a ja z domu wyszedłem 6:38.
Na przystanek mam dalej niż do obozu, do którego zwykle idę kwadrans.
Tu musiałem dłuższą drogę przebyć w znacznie krótszym czasie.
Niepowodzenie skutkowało nieobecnością na szkoleniu.
Już sobie wyobrażam minę szfowej, kiedy oznajmiam jej, że spóźniłem się i autobus odjechał...
Z gromu, jaki raziłby od jej spojrzenia raz-dwa znalazłbym się na miejscu.
Udało się jednak.
Tempem, jakie narzuciłem, mógłbym osiągnąć minimum olimpijskie i za niespełna 2 tygodnie lecieć do Londynu :)
Na przystanku czekała już Kejt i Jola.
W końcu (co nie zdarza się często) nie jechałem sam!
Na miejsce dotarliśmy przed czasem.
W pobliskiej cukierni kupiliśmy z Jolą bułki słodkie, by mieć przegryzkę do kawy.
Cukiernia made in PRL.
Pani klimatycznie dostosowana miejscowo, sytuacyjnie i wizualnie.
Głos zalatujący w męską tonację...
- Pyroszęę- ryknęła zza lady.
- Proszę jedną drożdżówkę z serem.
- Yzy pudyrem, czy yzy lukrem?
- Wie pani... na co dzień nie stosuję pudru, więc chociaż niech na bułce go dostanę :)
- Yheyheyhe- roześmiała się, albo zakasłała, dźwięk nie do odróżnienia dla wymienionych pozycji wydając.
   Jeśli chodzi o szkolenie... przeprowadzone zostało bez ładu i składu, chaotycznie, do bani,...
Lelum polelum.
Widać, że pani to w życiu konspektów nie pisała i jedyne co wykładać by mogła, to... cycki na ladę,... gdyby jeszcze takowe miała :)
Szkolenie "twarde" przeplatane miało być scenkami.
Do pierwszej poproszony zostałem z powodu braku chętnych, bo wystarczyło tylko, że się na nią (wykładowcycynię, wróóóóć- wykładowczynię) popatrzyłem, a już mój wzrok uznała jako zachętę :P
Od razu przypomniały mi się lekcje angielskiego w liceum.
Kiedy "chciało się" być poproszonym do odpowiedzi, to wystarczyło spotkanie naszego wzroku ze wzrokiem naszej Pani, Jasiem zwanej. 
Częstokroć, dla poprawy humoru siedzącej obok mnie Jadwigi, szturchałem ją i mówiłem- "patrz, zaraz poprosi mnie o odpowiedź" :) Po czym podnosiłem głowę, wzrok kierowałem na Jasia, i już słyszałem: "proszę Łukasz" :P
Nie inaczej widać funkcjonowała wykładowczyni, zwana przeze mnie Mimozą.
Kiedy więc zostałem poproszony o podejście do pierwszej ławki, celem odegrania scenki, odpowiedziałem:
" Każdy wykręca się od przedstawienia, więc widać, że nikt na to nie ma ochoty. Żadna wyreżyserowana teraz scenka, nie przełoży się na realną obozosytuację, więc i ja nie będę powielał sztuczności rodem z serialu Dlaczego ja, czy Trudne sprawy :P".
Ze scenek zrezygnowano :)
Hura, hura, hura!
Potem były plany, plany, plany.
Deklarowanie "programu naprawczego" i rokowania (oby pozytywne) na niedaleką przyszłość.
I tak oto w przyszłym tygodniu przyjdzie mi znów organizować prezentację w różnych instytucjach.
Jak uznano- najlepiej trzy w tygodniu!
A iiiiiiiiiiiiiiiidź!
Póki co, podchodzę do tego z dystansem, ale pewnie im bliżej nowego tygodnia, tym stres będzie się pojawiał.
Znam ja siebie, tym bardziej i mój stresogen :P
   Po szkoleniu, kazano mi się jeszcze do obozu stawić.
Spędziłem tam ponad dwie godziny, więc ich nadmiar będzie do oddania.
W drodze powrotnej złapała mnie taka ulewa, że mimo parasola ogromnych rozmiarów białe adidaski i jeansy do łydek były zmoczone!
Do domu wróciłem w połowie mokry, a głowę rozsadzał mi narastający ból.
Nim nastał wieczór, ból minął, więc postanowiłem wyładować się fizycznie :)
Och jak ładnie to brzmi :)
Co by jeszcze tak odgromnik zasadzić na odpowiedni grunt, by rażenie pioruna ulokować dogłębnie i całą energię z hukiem rozładować... :D:D:D
Buziaczki Hany :*:*:*

poniedziałek, 9 lipca 2012

Pamiętam

...ten poranek, kiedy jeszcze ciemność ogarniała pokój,
telefon, który nieproszony zadzwonił,
głos Taty, który poza dwoma słowami nie podjął żadnego więcej,
przemiłą pielęgniarkę, która przejęła słuchawkę od Niego,
sms do Męża,
telefon do Siostry,...




Są takie chwile w życiu, których nie da się zapomnieć.
Są chwile dobre i złe, a także takie, które pamięta się z detalami, mimo upływu lat...
...są takie chwile, kiedy się żyje, bo i życie jest chwilą.



piątek, 6 lipca 2012

Paniusia- historia prawdziwa

   Nestor pukfiasz poszedł na dwutygodniowy urlop.
Kiedy tylko czmycha na jakieś wolne, dostępuję zaszczytu przejęcia jego obowiązków (kolejnych dla mnie).
Czuję się tak "doceniany", że osiągam spełnienie zawodowe :P
Od środy więc podejmuję petentów rozpatrując ich zażalenia w sprawie reklamacji.
O ile rok temu podczas jego urlopu, miałem tylko trzy reklamacje, tak wczoraj już wyrobiłem zeszłoroczną normę w jeden dzień.
Trzy pisma.
3 bit!
Najbardziej "podjarał mnie" bit no 2.
   Klientowi przysługuje 12 miesięcy na złożenie reklamacji...
Zakład Umorusanych Smarkaczy, podał wczoraj wraz ze swą dokumentacją kopertę.
W niej zaś "powód" do wszczęcia przeze mnie postępowania.
Było jedno "ale"- nie dołączono pisma reklamacyjnego.

Dzwonię więc.
- Dzień dobry, obóz z tej strony. Dzwonię w sprawie reklamacji jaką Państwo skierowaliście...- nie dokończyłem, bo kobieta przekierowała moje połączenie do właściwego pokoju- tak bynajmniej pomyślałem.
- Dzień dobry, obóz z tej strony. Dzwonię w sprawie reklamacji jaką Państwo skierowaliście do nas- udało mi się tym razem dokończyć.
- Dzień dobry, tak słucham?
- W podanej przez Państwa kopercie, nie znajduję jednak pisma reklamacyjnego.
- Wie pan... Zawsze taki starszy pan, który się tym zajmuje, przyjmował nam ten rodzaj reklamacji bez jakichkolwiek pism. Nie da się tak samo tego załatwić?
- Starszy pan, jak Pani mówi, jest na urlopie i zastępuję Goya ( że ja go zastępuję :P) i dzwonię do Państwa, by ktoś podszedł do nas wypełnić i podpisać pismo reklamacyjne.
... i się zaczęło...
- Mam przyjść do obozu??!!- odpowiedziała, jakby sąd wezwał ją na przesłuchanie.
Znowu mam lecieć taki kawał?!- kontynuowała podniesionym lekko tonem głosu.
W ten czterdziestostopniowy upał mam lecieć, jak jest taki skwar, że siedząc pot mi po plecach cieknie?!
Nie da się tego jakoś jutro załatwić z datą dzisiejszą??
- Proszę Pani, warunki atmosferyczne w naszym mieście są jednakowe dla nas wszystkich i w takim skwarze, każdemu z nas cieknie (mówiąc to śmiałem się w duchu, że tak jej mówię :P). 
Znajdujecie się Państwo w o tyle lepszej sytuacji, że macie w swej instytucji klimatyzację, bo my dysponujemy tylko kilkoma wiatrakami i dmuchawą pod nosem- kontynuowałem, zmieniając ton na żartobliwy, by nie pomyślała, że "naskakuję na nią" (chroń mnie Boże od naskoku na tą paniusię!). Często żartuję (w granicach możliwości), kiedy sytuacja jest umiarkowanie niedogodna. To jakoś pozwala rozładować negatywne fluidy.
Poza tym...- ciągnąłem dalej- jako urzędnikom, nie wolno nam załatwiać spraw terminowych poza terminem i dopasowywać datę, tak jak nam się podoba. Tym bardziej, że reklamacja, którą Państwo składacie dotyczy pisma z... szóstego lipca roku dwa tysiące jedenaście! Jutro będzie (futro) za późno, by cokolwiek z tym zrobić. Dziś jest ostateczny dzień, kiedy muszę to wysłać do komórki nadrzędnej.
- No nie wiem! Niech kierowniczka w takim razie zadecyduje, kto pójdzie, bo ja nie wiem, taki skwar, niech ona...- cedziła ni to do mnie ni to do martwej natury- aparatem telefonicznym zwanej.
- Tak więc czekam na kogoś, by to dziś odesłać (bo przecież nie każę ci przynosić mi lemoniady na ochłodę, byś musiała ruszyć swe zasrane urzędnicze dupsko i poczynić kilka kroków do samochodu, który zapewne na twe jedno pstryknięcie cie podwiezie pod gmach naszego obozu, byś nie zdezelowała swoich nowych butów Kazar`a, że już o odciskach jakie mogłyby ci się porobić nie wspomnę, a Ty w garsonce mokrej na plecach od potu, który ciekłby ci z głowy do dupy, pąsowiejąc jak pelargonia, wypełniałabyś chwiejną od nerwów ręką druk jaki bym ci podsunął. Żyłka tykałaby na twej skroni jak bomba, a ty cedząc przez zaciśnięte zęby nerwowe zapytanie- "które pola mam wypełnić?", dostałabyś w odpowiedzi dwa słowa-...)


PAAA-NIUUU-SIUUU WSZYYY-STKIEEE!!!  

środa, 4 lipca 2012

Między burzą a burzą


  Upalnie jak na lipiec zaczął się... lipiec :)
Rok temu liczbę słonecznych i ciepłych dni w tym miesiącu, można było zliczyć na palcach jednej ręki.
Tymczasem mamy słońce, wysoką temperaturę i niesamowity zaduch.
Pojawiają się też częste burze z ulewami, ale i to tylko na chwilę przynosi orzeźwienie.
Nie żebym narzekał, bo skoro jest lato, to niech trwa aż do końca września, albo i dłużej.
Najlepiej cały rok :)
Wczoraj byłem u fryzjera zrobić porządek na głowie.
Dzień przez to przeciekł przez palce, pot na skórze tylko zostawiając.





Nie zagrzałem długo miejsca w domu, bo zaraz po strzyżeniu, prysznic, obiad i wymarsz do pracy.
Blondi jest w złym stanie.
Od kilku tygodni nie tworzy rymów, nie rozmawia prawie z nikim.
Przychodząc do pracy nie mówi nikomu "dzień dobry".
Widać złe dni dla niej nastały.
Wczoraj byłem świadkiem jej ostrej wymiany zdań z szfową.
Gdyby ktoś nie wiedział, kto jest władcą a kto poddanym, to wziąłby Blondi za głowę obozu.
Nogi mam po to, żeby chodzić.
Czemu pani się uparła na mnie i wiecznie jakieś halo jest.



Proszę się przyjrzeć innym pracownikom, a nie tylko mnie pani widzi i wiecznie ma o coś pretensje...- to tylko niektóre ze zdań jakie padły wczoraj z jej ust do starej.
Strach się bać po takim rozjuszeniu, a ja musiałem z nią potem całą popołudniówkę spędzić.
Po blond piorunach przyszły grzmoty i... okno które otworzyła, trzasnęło w przeciągu o ramę i pękła szyba.
Dźwięk tłuczonego szkła spowodował zbiegowisko.
Około 17-ej niebo też zagrzmiało.
Nie zmniejszyło to jednak zgromadzeń ludzkich w naszych murach.



Ludzie jak ślimaki po deszczu wpełzali jeden za drugim, a kiedy o 18-ej zamknąłem wrota piekieł, dziwili się szarpiąc za klamczysko zabytkowych drzwi, że to już zamknięte.
Czasami idąc za kimś, by po godzinach urzędowania go wypuścić, ogarnia mnie śmiech.
Ludzie z całych sił szarpią za klamkę. Mocują się, mordują i otworzyć nie mogą. Patrzą w górę, aż do szczytu  wysokich drzwi, jakby głowę do modłów podnosząc, a ja wyłaniam się im zza pleców i mówię- "do 18-ej można z siłą, ale po 18-ej tyyyylko z kluczem" i dzwonię pętem blaszanych "otwieraczy" przed ich oczami.
Miny ich- bezcenne.
Czasami zdarzają się "egzemplarze", którym po wyłonieniu się zza pleców chciałoby się krzyknąć "ha! mam Cię i teraz zostaniesz tu na zawsze" :)
Razu pewnego, młody chłopiec, zdziwiony, że drzwi są zamknięte, ujrzawszy mnie z kluczem, powiedział- "a co Pan chciał mnie tu zamknąć?"
A jaaaak?! Odpowiedziałem jak wujek samo zło.
Odwrócił się tylko w moim kierunku (będąc już dwoma nogami na "wolności") z lekko uśmiechniętą miną, "mówiącą"- "chcę byś mnie tu uwięził".
Tylko, że w tym przypadku, dla niego to byłaby przyjemność, kara dla mnie :P hihi!
   Gdyby nie wczorajsza podwózka prawie pod dom, ja wraz z cienką, białą, lnianą koszulą (odważnie rozpiętą na górze), moje granatowe spodenki i stopy w japonkach- przemoklibyśmy na amen!
Tak siekał deszcz, a niebo huczało.
Pewnie dziś byłbym już chory.
Tak mam, że jak tylko zmoczę stopy, to choroba gotowa!
Ale udało się.
   Jak burza (tylko taka długa-dłuuuuga) przeszła "Agi" przez ćwierćfinał Wimbledonu.
Sukces tym większy że to jej pierwszy raz w seniorskim półfinale szlema.
Z powodu ciągle padającego deszczu w Londynie, mecz był przerywany, prawie jak stosunek :P
O 21-ej przy stanie 4:4 w trzecim secie i 15:0 przy serwisie rywalki, mecz przerwano z powodu... kolejnych opadów i przełożono na jutro.
Jednak obie zadecydowały, że chcą spotkanie dokończyć na korcie centralnym pod dachem.
I tak około 22:30 po wszystkich zakończonych meczach, wyszły dziewczęta na kort.
Po przegranym gemie w roli odbierającej (przewaga odbiór, jak mawia Pan Bohdan), "Agi" rozpoczęła grać w starym dobrym stylu.
Po fenomenalnym skrócie, który umiejscowiła po przepięknym locie piłki po cross`ie tuż za siatkę, publika na centralnym zahuczała.
Ludzie komentowali, syczeli, wzdychali, uch, ach!!
Pewnie w brytyjskiej telewizji Annabel Croft, zwana przeze mnie Larą Kroft, wykrzykiwała "eeeemejzing szszszszot Agniecka!!!"
Po tym zagraniu poczułem, że wróciła Cesarzowa Azji. Ta Agnieszka, która rok temu zwojowała Japonię i Chiny i którą pokochał niemalże cały świat tenisowy, wybierając ją chwilkę później ulubioną tenisistką na świecie.
Brawo i powodzenia w walce o finał!

... a Wam i nam pięknego dnia, bez kasków, trzasków i wrzasków :)
iloveyou Bejbe :*

Ps. Nie masz dziś przypadkiem szkolenia?? :D:D:D

niedziela, 1 lipca 2012

Nie ma, JEST, nie ma...

   W czwartek Karen przyniosła mi do pracy czereśnie ze swego ogrodu.
Ucieszyłem się na myśl o placku z owocami.
Hany zapowiedział mi, że jak w piątek pójdę do pracy, to On sobie umili oczekiwanie na mój powrót pieczeniem ciasta.
I tak się stało.
Pyszny ucierany placek z czereśniami posypany cukrem pudrem powitał mnie słodko, po gorzkich obozo-czynnościach. Był miłym towarzyszem do codziennej kawy o poranku i późnym popołudniem.
Wśród kilku składników jakie potrzebne były do jego spreparowania, królował jeden.
Ten którego dodano doń najwięcej- SERCE

sms`owo 
ja
17:23
Jem ciasto i płakać mi się chce. Tyle namacalnego, co mi zostało po Tobie- pyszna praca Twych Kochanych rąk ;(


Hany
17:25
Ciasto niech Ci w boki pójdzie :) i przysięgam, że jeszcze setki takich ciast Ci zrobię. Kocham Cię :*


***
Mąż już w domu.
Jestem spokojny, że bezpiecznie dotarł na miejsce.
Raz jeszcze dziękuję Ci Bejbe za odwiedziny.
Za to, że jesteś i... że przez ten krótki czas podładowaliśmy nasze "akumulatory tęsknoty".
Wiesz?...miej częściej "TE SZKOLENIA"!!! :)
iloveyou :*

Happy wkręt

   Trochę nie pisałem.
Można by pomyśleć, że nie przeżyłem środowego szkolenia.
Przeżyłem, a jakże!
I to jak!!!
Szkolenia NIE BYŁO! :)
O dziwo szkolenia nie miał też Hany...
   Wszystko wyjaśniło się po 17-ej w środę, kiedy to wyszedłszy z "gmachu szkoleń" udał się do tamtejszego odpowiednika mego obozu.
Po chwili dzwoni do mnie.
- Jestem w Twoim obozie. Wyjdź na hol, to Ci pomacham- rzekł radośnie jak to często ma w zwyczaju pisać :)
Komentarzem był uśmiech z mej strony.
- No poważnie mówię. Wyjdź na hol, to Ci pomacham, bo tam stoję- powtórzył.


- Dobra, dobra- (przecież znam ja Te Jego machania i odwiedziny u mnie w obozie- takie wirtualne zawsze są).
- No idź zobacz, że tam stoję i Ci macham.
Wstałem i idę, telefon przy uchu trzymając.
Jest!
Widzę Go!
Ale jak...!!!
Skąd!!!
Boże!!!
Śnię?!
Miliony myśli w sekundzie przeszło przez mą głowę, kiedy zobaczyłem Męża stojącego w holu mego obozu.
- No jesteś!- powiedziałem do słuchawki, choć nadal nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę, bo jak to możliwe????
Przecież szkolenie, przecież...
Jeeeeezu Drogi.
Przecież On nie miał szkolenia!
Jechał rano do Big City na pociąg do mnie.
Miejscem szkolenia był pociągowy euro-wagon, a współtowarzyszami szkolenia- pasażerowie.
Szwedzki stół i zupa królewska w menu, były Jego kanapkami jakie zapakował, a godziny mijały, mijały, mijały.
Zdążył przez ten czas przejechać ponad 300km i tak oto jest tu!!!
Tu i teraz!!!
   Nie miałem jak wyjść, bo szfowa jeszcze siedziała.
Hany wyszedł przed obóz.
Wyszedłem do Niego po chwili.
Padliśmy sobie w ramiona.
Śmiał się przez łzy :)
A ja... Ja nawet nie potrafię powiedzieć co ja wtedy czułem!
Ja chyba zacznę wierzyć ludziom wygrywającym telewizyjne show w ich niedowierzanie po ogłoszeniu wyników :)
Nie wierzyłem w to Kogo widzę, nie wierzyłem że to się dzieje naprawdę.
To było takie nieoczekiwane, że nie dochodziła do mnie ta wiadomość, że przyjechał do mnie Mąż.
Od poniedziałku Mamusia, Kitty, Sara, Tom i Max (osz Ty!!!) wiedzieli, że Hany przybędzie do mnie w środę. Mało tego...
Nawet mój własny Tato wiedział szybciej ode mnie, bo Hany zadzwonił do Niego z pociągu.
Nie wygadał się kiedy dzwoniłem do Niego!!!
Mój Dedi nawet nie pisnął słówkiem!
Po czasie dowiedziałem się, że Dziewczyny bardzo chciały mi powiedzieć, ale na prośbę Hanego, że to pierwsza taka okazja- pohamowały się.
Choć i tak Kitty po mym porannym środowym smsie- odpowiedziała mi tak optymistycznie, że dzień skończy mi się pięknie :)
Dzień rzeczywiście skończył mi się przepięknie!
Piękno to trwało chwilkę, ale dla tych chwilek warto żyć, warto śnić, warto być :)
Ważne, że byliśmy ze sobą i pięknie spędziliśmy ten czas.
Dziękuję Ci za to Bejbe :*:*:*
Kocham Cię :*
...a już dziś rano....
Znowu wzrokiem odprowadzałem oddalający się pociąg, którym odjechał Mój Skarb.
Znowu wszystko wróciło do normy.
Nastał zwykły, choć świątecznie niedzielny dzień.
Bańka pękła, piękny sen minął i została tęsknota :(

Pięknego lipca wszystkim życzę!