Te sobotnie oczywiście i tak radośnie wspominane.
Miały one dwojako rozumiany wydźwięk, choć sens jeden- coś się kończy.
I tak w świetle religii katolickiej, wkracza się w okres adwentu, natomiast dla mnie był to ostatni pełny dzień urlopu na podkarpackiej ziemi przy boku Ukochanego i Rodziny.
Poranek przywitał nas iście zimową pogodą.
Niebo zaciągnięte ciemnymi chmurami ze wszech stron.
Przenikliwy mroźny wiatr i padający śnieg.
Podążyłem na poranne zakupy z pomarańczową karteczką w dłoni, na której Mamusia każdego dnia czyniła czytelnie spis towarów do koszyka.
W kominku już się iskra imała iskry i ciemne od pochmurnej pogody wnętrza jaśniały blaskiem ognia, a także radości.
Czułem się tego dnia jakbym czekał na pierwszą gwiazdkę.
Przyjazd Sióstr też się pewnie do tego przyczynił.
Oczekiwali wszyscy.
Mamusia co chwilę wydzwaniała to do Kitty, to do Sary, by spytać gdzie już są.
Przyszła Sofi i także dzieliła z nami poczekalniany nastrój :)
Około jedenastej pojawili się Goście.
Gwiazdki nasze.
Kitty, Sara, Tom i Przemo.
Obładowani jak Mikołaje, od których odbierałem w ganku pakunki.
Gdybym nie wiedział jakim autem przyjechali, to pomyślałbym, że dziś to musiała być ciężarówka.
Dziewczęta dodatkowo przywiozły słodkości hand made (placki, ciapciuchy-ooo, to jest nowy wyraz na określenie placka :P).
Kitty- metrowiec, który jadłem jeszcze jak Mamusia robiła.
Sara- szarlotkę z glazurowanym wierzchem, nazwaną potem strudlem, a jeszcze potem Szarlottą, co by bardziej wyniośle i salonowo było :)
Kitty przywiozła jeszcze pierożki z kapustą kiszoną i serem- pyszności!
W domu zrobiło się gwarno, cieplej i mega zabawnie :)
Takie wigilijne nastroje.
Jak to świątecznie bywa, Siostry podarowały każdemu prezent.
Ja dostałem super rękawiczki które od razu otrzymały imię, jak mam to w zwyczaju czynić i nazywać prawie wszystko co posiadam :)
Rękawiczki vel szare miraże idealnie dopasowywały się do kształtu i wielkości mych dłoni :)
Po powrocie Hany podarował mi dwa aniołki takie szklane. Bardzo ładne i pogłębiające jeszcze bardziej sobotni, świąteczny nastrój.
Ja z Sarą, przemieszczaliśmy się między kuchnią a salonem, czyli między fioletową salą kinową, a zieloną kuchnią (czyt. green room).
Jako, że oboje uwielbiamy czas spędzać w kuchni, zabraliśmy się za smażenie placków po węgiersku.
Sos był już gotowy, bo Hany rychtował dzień wcześniej.
Ciasto tylko dokończyliśmy, wzbogacając je o cebulę i kminek.
Nigdy nie dawałem kminku do ziemniaczanej papki, z której powstają placki.
Od teraz będę dawał.
I tak mi się przypomniało, że rację miała kiedyś Magda G, mówiąc, że kminek, to jej ulubiona przyprawa.
Zapach miło roznosił się po wnętrzach jak zawsze Rodzinnej Chatki, gdzie każdy swoje miejsce znajdzie.
Placki były wyborne.
Po szesnastej przyjechał Mateo z... siksą, bo nie wypada wypisać tej nazwy wielką literą :P
Mimo próśb, wola Męża nie została uszanowana.
No ale siksa była i tak mało "dająca znać o sobie", bo siedziała na łóżku cicho jak trusia, od czasu do czasu wydobywając duszący się w niej śmiech, kiedy żartowaliśmy na całego.
Co chwilę chodziliśmy do kuchni z Sarą, nie tylko po to by przewrócić placka ziemniaczanego na drugą stronę, ale też po to by czynić szpagaty :P
To był motyw przewodni tego wieczoru.
Sara za stołem powiedziała, że Mam Talent, to taki program, w którym i Ona mogłaby wystąpić.
Powiedziała, że będzie robiła szpagaty :)
Po moim niedowierzaniu, przeniosła się do kuchni, gdzie pozbywszy się klapek, w samych skarpetkach na śliskiej podłodze rozjechała się w mig.
Pełen podziwu i rozradowania śmiałem się do upadłego.
Po mnie do grin rumu zleciało się pół pokoju w celach obserwacyjnych.
Tom powiedział, że zaraz zadzwoni do szwagra z zapytaniem, czy korzysta w łóżku z takich pozycji Jego Siostry :P
I znowu śmiech roznosił się po całym domu.
Mamusia aż podskakiwała na krześle przy kominku, twarz zakrywając :)
Potem ja próbowałem pokazać Sarze swój szpagat, ale do całkowitego jego osiągnięcia troszkę mi jeszcze brakowało.
Zgodnie stwierdziliśmy, że do następnej edycji wspomnianego programu dam radę, a jak nie to będę Jej koordynatorem ruchu i będę asekurował jeśli szpagaty będą czynione w taki sposób, że jedna noga będzie uniesiona w górę.
Będę za nią łapał i kręcił nią, by moja Partnerka obracała się dookoła jak łyżwiarka figurowa.
W kuchni krzątała się też Kitty. Zmywała naczynia, kroiła ciapciuchy :P
Potem wyskoczyła z zadaniem Jakoba.
Miał na poniedziałek przynieść do szkoły maskotkę, o której napisze rymowankę.
Padło na białego misia, który w ręku trzyma colę.
Nie było osoby, która nie udzieliłaby głosu.
Najwięcej propozycji złożył Hany, Tom i Ich najmłodsza Siostra szpagacistka :)
Ubaw po pachy to mało.
Pływaliśmy w łzach śmiechu sącząc pyszną naleweczkę z aronii od Kitty.
W salonie było bardzo gorąco już.
Twarze promienne od śmiechu i wszechogarniającej radości.
Każdy przemieszczał się gdzie tylko można było.
Ja od stołu powędrowałem koło piecyka, pod bok siedzącej wyżej Mamusi.
Śmialiśmy się kiedy powiedziałem, że w tej pozycji tworzymy razem obraz Dama z łasiczką, ewentualnie z gronostajem.
Na gronostaju zostaliśmy, bo to w końcu rodzaj męski.
Potem były tosty, gorąca herbata według gorlickiej tradycji Sióstr :) a którą i ja przejąłem dwa lata temu.
Wszyscy przednio bawiliśmy się aż do późnych godzin nocnych, kiedy to przyłapałem Sarę, że siedząc zasypia.
Z tego zdarzenia zaśmiała się jeszcze głośno w swoim dobrym stylu, a potem...
Potem zrobiło się ciszej, jeszcze ciszej, cicho...
Nadeszła ostatnia, wyjątkowo czarna i smutna noc.
W łóżku tuliliśmy się z Misiem wyjątkowo mocno i ciepło, niczym jedno ciało, które nie chce za żadne skarby rozpołowić się i zostać rozdzielone.