camino

camino

piątek, 11 czerwca 2010

Tak lubię


Piątek rozpocząłem dość wcześnie, bo za pomocą budzika, który zadzwonił o 6:00.
Jak ja nie lubię pierwszej zmiany- taka myśl zawsze jest w mojej głowie, kiedy zmuszony opuszczeniem łóżka gonie do kuchni, by wyłączyć alarm budzika. Budzikowy alarm, to taka ostateczność, bo zawsze pięć minut wcześniej ustawiam budzenie w komórce. Nie zawsze skutkuje :)
Po porannej toalecie i płukaniu twarzy zimną wodą, jest już dużo lepiej. Potem odświeżający tonik i lekki krem aloesowy i jest nieźle.
Teraz czas na sms do Misia, bo już lepiej widzę na oczy :) Następne w kolejce są smsy do Kitty i Sary i "bączki" do moich stałych Sygnałkowiczów :)
Kiedy organizm jest już lepiej pobudzony, czas na pierwsze śniadanie. Powinno być lekkie i dostarczyć potrzebnych składników by umysł dość dobrze funkcjonował w pracy :)
Kilka łyków niegazowanej wody mineralnej na czczo i szykuję orzechowe crunchy z jogurtem naturalnym.
Do pracy robię sobie bułkę sezamową z pastą tuńczykową, żółtym serkiem i liściem sałaty lodowej, a do gorzkiej kawy biszkopty na osłodę.
Nie myślcie sobie, że w pracy zawsze czas mi pozwala na takie chwile lunchu, ale jak tylko jest taka możliwość to korzystam.
Według prawa pracy należy nam się 30 minut przerwy, ale z tym to bywa różnie.
Wracając do śniadania.... Lubię je jeść odwiedzając pocztę mailową i przeglądając wszelakie portale na których jestem zarejestrowany, "a bo może ktoś coś napisał lub skomentował" :) Troszkę to chore, ale dziś odkryłem, że to mój nałóg. Nałóg, który lubię :)
Kiedy mija 7:00 czas nastawić pewne urządzonko (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi :) ) i przywdziać bieliznę oraz odzienie wierzchnie :)
Jako, że dziś poranek zwiastuje "żar tropików" odzienia nie będzie dużo. Kolejny etap- krótka chwila stylizacji :) zakładam buty, biorę torbę na ramię i ruszam, tzn. "lecę do pracy"- tak często piszę Miśkowi jak zamykam drzwi od mieszkania.
Droga do pracy to kwadrans. Witam budzące się powoli i ospale miasto. Modlę się i myślę. Mijam drogi, skrzyżowania, most, a na nim najczęściej młodzież nieśpieszącą się do szkoły. Jeszcze trochę i to ostatnie nie będzie elementem drogi do pracy. Wzrokiem szukam odkrytych męskich łydek w ładnych sportowych butach lub zadbanych stóp w sandałach, czy japonkach, ale rano- marn`e szans`e :( Mijam rynkowy deptak, ratusz, gdzie patrzę ile jeszcze mam czasu i czy podgonić tempo, czy nie :) Mijam moją ulubioną kwiaciarnię Pulchnej i... widzę ładnie owłosione łydki. Widzę też białe buty sportowe. Przyspieszam kroku by zobaczyć jakie skarpetki są osadzone w tych butach, bo są na tyle wysokie, że nie dostrzegam z daleka. Poza tym z daleka kiepsko  widzę :) albo i nawet :(
Dochodzę, dochodzę, dochodzę... :) i co widzę? Biały soksik nie będący raczej stopką, ale całość wygląda dość smacznie. Mijając bank, wystawiam mu w myślach dobry (4.0) i skręcam do niby mojego drugiego domu, choć wolę ten swój, gdzie czeka na mnie zawsze Tato i piesek :)
W pracy jak to określiła wczoraj Marza- "czarno, gwarno i parno" :) dokładnie tak samo było i dziś. W końcu jest po dziesiątym i ludzie mają kasę.
Po męczącym dniu w moim obozowisku wychodzę- dziś wyjątkowo wcześniej. Zapisałem się na wizytę do fryzjera, więc idę na chwilę relaksu, bo lubię jak ktoś mi grzebie we włosach :) Finał wizyty jest taki, że ubywa mi 25 zł (bo z myciem i masażem skóry głowy), ale wychodzę zadowolony :) W drodze do domu myślę o obiedzie. Tato mi dzwonił, że kupił młode ziemniaczki. Dobra będzie ryba i kupię też ogórki, bo mam ochotę w tym upale na mizerię. Uwielbiam mizerię. Lubię jak mi się po niej odbija :) Tak lubię to :)
Do domu dochodzę ugotowany i obładowany. Rozbieram się jak zawsze do majtek (taki strój po domu kocham najbardziej), zakładam mój kuchenny fartuszek, który podarował mi Misiu i zabieram się z Tatą za szykowanie jednodaniowego dziś obiadu.
Tatuś odebrał dziś od Pulchnej zamówioną w środę kompozycję do wazonu na nowiutki i już gotowy pomnik Mamuni. Kupił mi też dziś w aptece wapno musujące i sztyft na ukąszenia pokomarowe, bo dziady, a raczej dziadówy mnie pokąsały. Gule, że hej, a swędzi i piecze niemiłosiernie...
Wracając do obiadku. Ziemniaki dochodzą, ryba ze szpinakiem już na patelni, ogóreczki w misce. Kroimy cebulkę, szczypiorek, siekamy koperek. Kilka chwil i lekki fajny obiadek gotowy.
W telewizji właśnie zaczyna się inauguracyjny mecz Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Gra Meksyk i gospodarze imprezy, czyli RPA. Nie interesuje mnie to za bardzo więc, po skończonym obiedzie idę popisać z Misiem na gadu i zobaczyć co i jak na portalach, bo przecież lubię to :)

"Może zwykły dzien to nie koniec świata
Bo najważniejsze,że jesteśmy razem,mamy nasze sny
Przecież zwykły dzień dobrze się układa
I w jego całym tym chaosie jestem Ja i Ty"


Kocham Cię Misiu :*

3 komentarze:

  1. zjadłbym tą rybę...a najlepiej karpia zrobionego przez Was!!

    właśnie dzisiaj napisałem Ci pierwszy raz, że jesteś uzależniony od przeglądania wszystkich portali:):):)

    ale to przyjemne uzależnienie więc nie zmieniaj tego. Kocham Cię:*

    OdpowiedzUsuń
  2. a może tak : cenzura komentarzy ?*

    *wiem , wiem wolność ponad wszystko
    czasy cenzorów już minęły
    no , wybacz jestem trochę z innej epoki
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję moim wiernym czytelnikom. Ciebie Kochanie oczywiście zapraszam już teraz na grudniowego karpia, a Tobie Enter dziękuję za wpis :) no i odwzajemniam pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń