8:00
Na niebie wielki błękit.
Słońce odważnie przygrzewa mimo wczesnej jeszcze pory.
W powietrzu czuć podwyższoną wilgotność.
Staram się iść równym, aczkolwiek nie szybkim krokiem.
Dziś solidny sprawdzian mojej kondycji, po wczorajszych przedbiegach na Morskim.
Mąż jak zawsze pełen sił i wigoru. Aktywny znaczy się.
Do Kuźnic dotarłem już jakby zmęczony.
Po drodze mijaliśmy ładną fontannę.
Jej kute obramowania miło opryskiwane były milionami wzbijających się w powietrze kropelek rozpylonej wody.
Słońce zaś tak pięknie przyświecało w ich tle, że można było dostrzec tęczowe odblaski.
Pomyśleliśmy, że wyjdzie tu piękne zdjęcie.
No to Hany poszedł pierwszy.
Ustawia się.
Łapię najlepszą ostrość (bo pod słońce to ciężko) i w tym momencie, ktoś jakby nam pokrzyżował wizję. Fontanna przestała tryskać wodą :(
Koniec.
Nic.
Nawet kropelka nie uleciała.
Nawet pół.
Kap, kap- rozeszło się puste wołanie o wodę w naszych umysłach.
Przed wejściem na szlak Mąż wzmocnił się kupując sok z grejpfrutów (świeżo wyciskanych na oczach klienta), a ja zażyczyłem sobie czekoladowego świderka :)
Myślałem, że jak czekoladowy, to doda mi energii.
Cholerstwo mnie tak zwolniło, że truchtałem jak mrówka.
Dodatkowo swą uwagę zamiast skupiać na tym gdzie i po czym idę, musiałem skupić bardziej na lizaniu i na tym by się nie ubabrać.
Wiadomo, że przy takim longerze to nie trudno o to :)
Misiek 100 metrów przede mną.
Ja czuję, że zamiast pokonywać trasę, stoję w miejscu.
W dodatku jest cały czas pod górkę.
Pozdrawiam Cię- padło w końcu w moim kierunku Jego "oskarżenie".
W takim tempie dojdziemy na szczyt koło 16-tej- kontynuuje.
Milczę.
Trawię słowa.
Trawię też loda.
Czuję, że zaraz przyjdzie właściwa reakcja na mój dołkowy stan.
Jest!
Przyszła!
Jaaa?! Ja powolny?! Osz kurwasz, do dzieła Tahoe. Pokaż na co Cię stać.
Układam w zamyśle plan, by mimo zmęczenia przyspieszać i w glorii chwały wyprzedzać ludzi, którzy mnie mijali.
Udaje się.
Mijam zieloną koszulkę, która mnie przegoniła gdy byłem w połowie lizania świderka vel spowalniacza.
Radość.
Mijam małżeństwo z dzieckiem.
Potrójna radość.
I tak osoba po osobie napawałem się hartem ducha.
Hany zdziwiony rzekł- no widzę, że kryzys minął :)
Oj tak. Kryzys minął, ale zmęczenie jest.
Postanawiam kontynuować plan z małą modyfikacją.
Skoro wyprzedziłem już tyle osób, to teraz wystarczy trzymać tempo i nie dać się prześcignąć. Hart ducha nie ucierpi na tym, a zmęczenie nie będzie tak doskwierało.
To działa!
Idę więc już na równi z Mężem.
Ja i mój Hart, a zaraz gdzieś tam obok moje zmęczenie.
Cała nasza paczka mija piękne okolice. Widoki mimo, że jeszcze nie "z góry", to już zapierają dech w piersi.
No ale nie żeby za bardzo, bo zmęczenie się dowie.
A po kilkunastu minutach odpoczynek się należy :)
Póki co jednak, czeka nas spowita kamieniami trasa schodkowa.
Z każdym stopniem czuję jakby w moje uda był wlewany beton.
Nic jednak nie jest w stanie lepiej zrekompensować zmęczenia jak towarzystwo Męża i piękne widoki jakie rozpościerają się dookoła kamienistej trasy wijącej się serpentynami niczym długaśna anakonda.
W którą stronę świata by nie patrzeć, usta otwierają się z zachwytu, a wiatr silniej wiejący uderza o nie wytwarzając dźwięk.
Otwierając i zamykając szybciej usta można go wyraźnie usłyszeć.
Fajne uczucie :)
Kamienne schodki, a w zasadzie trasa z nich spowita, dopadają też moje zmęczenie.
Uff, nie dogoniło mnie jeszcze, więc co wyrwę w górę, to po kilkunastu schodkach staję, by odpocząć i oglądam się za siebie, czy przypadkiem zmęczenie nie jest tuż za mną :)
Jest coraz bliżej ale nie daję mu się.
Moje chwilowe odpoczynki nie są też bezczynne.
Wymija mnie sporo ładnych męskich nóg i stóp osadzonych w stopki, wepchniętych w sportowy obuw :)
Nie jem, ale oczy karmię tym widokiem :)
Yummy!!
Mniej więcej na tej wysokości, gdy już widać kres schodków i sporą płaską przestrzeń, z której pod krzyż na szczycie Giewontu jest tylko 30 minut drogi, byliśmy świadkami dramatycznie śmiesznej sceny.
Mijaliśmy parę.
Dziewczyna umęczona trasą rzecze do swego chłopca:
"Nie no! To nie ma najmniejszego sensu. Nie idę dalej".
Zatrzymali się.
Chłopak popatrzył na nią z ogromnym zaskoczeniem. Nie powiedział nic.
- Schodzimy- rzekła dziewczyna.
- Jesteś pewna? Przecież już tak niewiele zostało
- Nie dam rady. Chce stąd zejść.
Chłopak zrezygnowany stał chwilę w bezruchu po czym obrócił się o 180 stopni i począł schodzić w dół. Dziewczyna przed nim.
No niebywała sytuacja.
Widać już płaski przystanek na naszej trasie.
Jeszcze tylko kilka schodków i będę w tłumie ludzi podziwiał widoki.
Jestem. Oczywiście Hany przede mną. Już nawet zdążył odpocząć.
O ile w ogóle miał z czego :)
Widoki są piękne. Wyraźniej można już dostrzec głowę śpiącego rycerza oraz krzyż.
Widać także rzesze turystów stojących w kolejce do wejścia.
Idziemy tam.
Kolejka nam nie straszna. Być już tak blisko i nie wejść na szczyt byłoby grzechem. Zostało nam tylko 30 minut drogi do celu. Celu, o którym już rok temu śpiewaliśmy tak:
"Kiedy znajdziemy się na Giewoncie, strzeli mi prącie..." (do melodii "Kiedy znajdziemy się na zakręcie" :P
Jesteśmy już na skałce.
Stoimy w kolejce w sporym ścisku.
Przede mną dziewczyna z chłopakiem (para).
Za mną Hany i jakaś sympatyczna dziewczyna.
Jak to bywa w kolejce, prowadzimy konwersacje.
Z tym, że nie jest to kolejka za mięsem.
Niby nie jest, ale mięso przede mną.
Męskie mięso.
Jest taki ścisk, że opięte w białych szortach pośladki, czuję na sobie.
Ba, czuję nawet zapach owego samczego mięsa :)
Nie jest to bynajmniej zapach perfum.
Nie jest to także nieprzyjemny zapach.
Czuć wyraźnie zmęczone męskie ciało i mieszaninę słońca z testosteronem.
Pewnie tak samo jak ja jego, on czuje swoją samicę.
Następuje wytwarzanie zapachu godowego i tak oto czuję go ja.
Skoro z tym zapachem jest jak z dominem, to i Hany mnie pewnie czuje.
Jego zaś, sympatyczna dziewczyna, ją jakiś chłopak... i tak wszyscy kolejkowicze tworzą łańcuch.
No właśnie.
Jesteśmy już przy łańcuchach.
Za chwile czeka nas wspinaczka po tym żelaziwie. Mam nadzieję, że jakoś mi się uda wczołgać :)
Przed nami długi, gładki i stromy głaz. Ludzkie nogi i buty tak go wygłaskały, że lśni jak wypolerowana tafla.
Dziewczyna z pary stojącej przede mną podciąga się.
Zjeżdża w dół.
Chłopak ja podsadza za uda.
Zsuwa się w dół.
Mówi, że nie da rady.
O Dżizes- myślę. Będziemy mieli po raz kolejny do czynienia z rezygnacją ze szlaku.
No ale jesteśmy już na takiej wysokości, gdzie obowiązuje ruch jednostronny.
Znaczy się, powrotu nie ma.
Dziewczyna kładzie się brzuchem na głazie.
Chłopak prawie ją unosi trzymając za pośladki.
Ona się podciąga, przebierając rękami po ogniwach łańcucha.
On siłuje się, upycha, wpycha, zapycha, dopycha,...
Weszła :)
Teraz on, a potem ja.
Głaz rzeczywiście śliski. Oceniam, że i mi nogi będą się ześlizgiwały.
Zahaczam więc stopą o hak łańcucha i robię spory wykrok w przód drugą nogą, by sięgnąć drugiego haka.
Udało się :)
Jeszcze kilka łańcuchów i będziemy szczytować :)
Tzn. zdobędziemy szczyt.
12:50
Wyobrażałem sobie, że na szczycie Giewontu jest mało miejsca i że wchodzi się tak pojedynczo.
Jedna osoba przy łańcuchu, a druga może podejść do krzyża. Myślałem o takim porządku panującym na tychże wysokościach.
A tu...
Każdy wchodzi, idzie pod krzyż, robi zdjęcia, podchodzi kolejny turysta, pcha się pod krzyż, robi zdjęcie. Potem każdy się przepycha przez ludzi, żeby dostać się do kolejki prowadzącej do zejścia, co nie jest takie łatwe. Miejsca rzeczywiście mało, a jak do tego dojdzie mój lęk przestrzeni, to hoho.
Hany pod krzyżem. Robię Mu foto.
Teraz ja pozuję :)
Sympatyczna dziewczyna z kolejki sama proponuje zrobienie nam fotki, więc po krótkiej chwili mamy wspólną pamiątkę :)
Kolejka do zejścia wiedzie przez wydeptaną ścieżynkę o szerokości za wąskiej bym na to patrzył.
Po lewej stronie ma się skałki oraz przeciskających się turystów, a po prawej przepaść, przestrzeń. Nie patrzę w dół, choć widok jest imponujący.
Kolejka postępuje jeszcze wolniej niż ta wiodąca ku szczytowi. Dziwić się nie ma co, bo tu należy zachować podwójną ostrożność. Skałki są śliskie, ostre i chwila nieuwagi może kosztować w najlepszym wypadku otarcie.
Przy zejściu nie zawsze umieszczone są łańcuchy, więc trzeba solidnie przytrzymywać się skałek.
Po kilkunastu minutach z satysfakcją oddalamy się od szczytu. Do zobaczenia za rok rycerzu.
Kierujemy się na trawiastą polanę, z której można podziwiać piękne górskie szczyty. W tak upalny dzień, kiedy na niebie nie ma ani jednej chmurki, sporo turystów łapie tu oddech, bądź też napawa się ciszą i pięknym widokiem.
Dochodząc do upatrzonego już z oddali miejsca, czujemy na sobie spojrzenia dwójki chłopaków. Jakoś tak za bardzo się przyglądają.
Już mieliśmy siadać na ich godzinie 14-ej, aż tu nagle noga mi ujechała na śliskiej trawie i zaliczyłem przy nich glebę!
Chłopcy się uśmiechają z mojej niezdarnej sytuacji.
A co to upaść nie można?
Nie robię sobie nic z tego :)
Upadek jak upadek. Mało to razy człowiek się potknie.
Nagrodą jest bułka i soczek :)
Jemy, przeżuwamy, trawimy i widzimy jak centralnie w naszym kierunku podąża ubrany w błękitną koszulkę mulato- murzyn :)
Chyba zaraz o coś zapyta, bo idzie jakby w tym celu.
Milczymy.
Przechodzi koło nas i siada zaraz za naszymi plecami.
Tak nam się wydaje, że ci dwaj chłopcy siedzący nieopodal nas to homiki :)
Miłe szepty, uśmieszki, itp, itd.
Błogo tutaj- mówię do Męża.
Słońce tak grzeje, że można śmiało nazwać to miejsce wysokogórską plażą.
Skoro plaża, to czemu ludzie są w ubraniach?
Idąc za przykładem homiczej dwójki, zdejmuję buty, do tego stopki, a nawet decyduję pozbyć się spodenek :)
A co mi tam. Nogi se opalę :)
Trwamy tak w tym błogostanie przez jakieś 20 minut, po czym decydujemy się na zejście.
Za przebytymi skalistymi ścianami, czekają na nas znowu kamienie.
Cała masa kamieni wiodących w dół.
Po godzinie takich tąpnięć czuję jak mnie bolą "resory" :)
Znaczy się biodra i miednica.
Już sam nie wiem co lepsze.
Strome podejścia, czy długie kamieniste zejścia.
Dzwoni komórka Męża.
Tom.
Powiedział, że Mateo wybiera się z jutro z dziewczyną (?) do Zakopanego.
No więc szykuje się rodzinna niedziela.
Jutro też przyjeżdża na tydzień Miciu (siostrzeniec Hanego) ze swoją girl.
No więc poznam Roxi- mówię to Miśka szczerząc zęby.
Z Jego opowiadań, to dziewczyna, która po pierwsze, raczej dziewczyną Mateo nie jest (patrz posty Męża), a po drugie, wybucha atakami śmiechu z byle powodu :D
Oj będzie ciekawie :)
Ze szlaku wychodzimy od strony Doliny Strążyskiej.
Drugą stroną chodnika idą dwa małżeństwa.
Rozwala nas tekst obu kobiet: "...my się chcemy kurwa jakiegoś piwa napić, bo tu nie ma żadnej rozrywki".
Komentarz zbędny :)
Kilkadziesiąt metrów dalej jedzie poboczem rowerzysta.
Wiek średni.
Kilka metrów przed nami wyrywa mu się głośne beknięcie.
Reakcja mężczyzny świadczyła, że był to dźwięk niekontrolowany.
Mało co szyi z głową nie wcisnął w ramiona, krzywiąc się zawstydzony z wygiętą szczęką i wystawionym w przód językiem :)
W Pstrągu Górskim w oczekiwaniu na obiad, czuję jak piecze mnie twarz, szyja, przedramiona...
Czuje się jakbym połknął to słońce, które przyświecało nam całą drogę.
Rozpala mnie od wewnątrz.
Płonę!