camino

camino

poniedziałek, 27 września 2010

Szpilki na Giewoncie, czyli dzień siódmy


8:00

Na niebie wielki błękit.
Słońce odważnie przygrzewa mimo wczesnej jeszcze pory.
W powietrzu czuć podwyższoną wilgotność.
Staram się iść równym, aczkolwiek nie szybkim krokiem. 
Dziś solidny sprawdzian mojej kondycji, po wczorajszych przedbiegach na Morskim.
Mąż jak zawsze pełen sił i wigoru. Aktywny znaczy się.
Do Kuźnic dotarłem już jakby zmęczony.
Po drodze mijaliśmy ładną fontannę. 
Jej kute obramowania miło opryskiwane były milionami wzbijających się w powietrze kropelek rozpylonej wody.
Słońce zaś tak pięknie przyświecało w ich tle, że można było dostrzec tęczowe odblaski.
Pomyśleliśmy, że wyjdzie tu piękne zdjęcie. 
No to Hany poszedł pierwszy.
Ustawia się. 
Łapię najlepszą ostrość (bo pod słońce to ciężko) i w tym momencie, ktoś jakby nam pokrzyżował wizję. Fontanna przestała tryskać wodą :(
Koniec.
Nic.
Nawet kropelka nie uleciała. 
Nawet pół.
Kap, kap- rozeszło się puste wołanie o wodę w naszych umysłach.
Przed wejściem na szlak Mąż wzmocnił się kupując sok z grejpfrutów (świeżo wyciskanych na oczach klienta), a ja zażyczyłem sobie czekoladowego świderka :)
Myślałem, że jak czekoladowy, to doda mi energii.
Cholerstwo mnie tak zwolniło, że truchtałem jak mrówka. 
Dodatkowo swą uwagę zamiast skupiać na tym gdzie i po czym idę, musiałem skupić bardziej na lizaniu i na tym by się nie ubabrać.
Wiadomo, że przy takim longerze to nie trudno o to :)
Misiek 100 metrów przede mną.
Ja czuję, że zamiast pokonywać trasę, stoję w miejscu. 
W dodatku jest cały czas pod górkę.
Pozdrawiam Cię- padło w końcu w moim kierunku Jego "oskarżenie".
W takim tempie dojdziemy na szczyt koło 16-tej- kontynuuje.
Milczę.
Trawię słowa.
Trawię też loda.
Czuję, że zaraz przyjdzie właściwa reakcja na mój dołkowy stan.
Jest!
Przyszła!
Jaaa?! Ja powolny?! Osz kurwasz, do dzieła Tahoe. Pokaż na co Cię stać. 
Układam w zamyśle plan, by mimo zmęczenia przyspieszać i w glorii chwały wyprzedzać ludzi, którzy mnie mijali.
Udaje się.
Mijam zieloną koszulkę, która mnie przegoniła gdy byłem w połowie lizania świderka vel spowalniacza.
Radość.
Mijam małżeństwo z dzieckiem.
Potrójna radość.
I tak osoba po osobie napawałem się hartem ducha.
Hany zdziwiony rzekł- no widzę, że kryzys minął :)
Oj tak. Kryzys minął, ale zmęczenie jest.
Postanawiam kontynuować plan z małą modyfikacją. 
Skoro wyprzedziłem już tyle osób, to teraz wystarczy trzymać tempo i nie dać się prześcignąć. Hart ducha nie ucierpi na tym, a zmęczenie nie będzie tak doskwierało. 
To działa!
Idę więc już na równi z Mężem.
Ja i mój Hart, a zaraz gdzieś tam obok moje zmęczenie.
Cała nasza paczka mija piękne okolice. Widoki mimo, że jeszcze nie "z góry", to już zapierają dech w piersi.
No ale nie żeby za bardzo, bo zmęczenie się dowie.
A po kilkunastu minutach odpoczynek się należy :)
Póki co jednak, czeka nas spowita kamieniami trasa schodkowa.
Z każdym stopniem czuję jakby w moje uda był wlewany beton.
Nic jednak nie jest w stanie lepiej zrekompensować zmęczenia jak towarzystwo Męża i piękne widoki jakie rozpościerają się dookoła kamienistej trasy wijącej się serpentynami niczym długaśna anakonda. 
W którą stronę świata by nie patrzeć, usta otwierają się z zachwytu, a wiatr silniej wiejący uderza o nie wytwarzając dźwięk. 
Otwierając i zamykając szybciej usta można go wyraźnie usłyszeć.
Fajne uczucie :)
Kamienne schodki, a w zasadzie trasa z nich spowita, dopadają też moje zmęczenie. 
Uff, nie dogoniło mnie jeszcze, więc co wyrwę w górę, to po kilkunastu schodkach staję, by odpocząć i oglądam się za siebie, czy przypadkiem zmęczenie nie jest tuż za mną :)
Jest coraz bliżej ale nie daję mu się.
Moje chwilowe odpoczynki nie są też bezczynne. 
Wymija mnie sporo ładnych męskich nóg i stóp osadzonych w stopki, wepchniętych w sportowy obuw :)
Nie jem, ale oczy karmię tym widokiem :)
Yummy!!
Mniej więcej na tej wysokości, gdy już widać kres schodków i sporą płaską przestrzeń, z której pod krzyż na szczycie Giewontu jest tylko 30 minut drogi, byliśmy świadkami dramatycznie śmiesznej sceny.
Mijaliśmy parę.
Dziewczyna umęczona trasą rzecze do swego chłopca:
"Nie no! To nie ma najmniejszego sensu. Nie idę dalej".
Zatrzymali się.
Chłopak popatrzył na nią z ogromnym zaskoczeniem. Nie powiedział nic.
- Schodzimy- rzekła dziewczyna.
- Jesteś pewna? Przecież już tak niewiele zostało
- Nie dam rady. Chce stąd zejść.
Chłopak zrezygnowany stał chwilę w bezruchu po czym obrócił się o 180 stopni i począł schodzić w dół. Dziewczyna przed nim.
No niebywała sytuacja.
Widać już płaski przystanek na naszej trasie.
Jeszcze tylko kilka schodków i będę w tłumie ludzi podziwiał widoki.
Jestem. Oczywiście Hany przede mną. Już nawet zdążył odpocząć. 
O ile w ogóle miał z czego :)
Widoki są piękne. Wyraźniej można już dostrzec głowę śpiącego rycerza oraz krzyż.
Widać także rzesze turystów stojących w kolejce do wejścia. 
Idziemy tam. 
Kolejka nam nie straszna. Być już tak blisko i nie wejść na szczyt byłoby grzechem. Zostało nam tylko 30 minut drogi do celu. Celu, o którym już rok temu śpiewaliśmy tak:
"Kiedy znajdziemy się na Giewoncie, strzeli mi prącie..." (do melodii "Kiedy znajdziemy się na zakręcie" :P
Jesteśmy już na skałce. 
Stoimy w kolejce w sporym ścisku. 
Przede mną dziewczyna z chłopakiem (para). 
Za mną Hany i jakaś sympatyczna dziewczyna.
Jak to bywa w kolejce, prowadzimy konwersacje. 
Z tym, że nie jest to kolejka za mięsem. 
Niby nie jest, ale mięso przede mną. 
Męskie mięso.
Jest taki ścisk, że opięte w białych szortach pośladki, czuję na sobie.
Ba, czuję nawet zapach owego samczego mięsa :)
Nie jest to bynajmniej zapach perfum. 
Nie jest to także nieprzyjemny zapach.
Czuć wyraźnie zmęczone męskie ciało i mieszaninę słońca z testosteronem.
Pewnie tak samo jak ja jego, on czuje swoją samicę. 
Następuje wytwarzanie zapachu godowego i tak oto czuję go ja.
Skoro z tym zapachem jest jak z dominem, to i Hany mnie pewnie czuje.
Jego zaś, sympatyczna dziewczyna, ją jakiś chłopak... i tak wszyscy kolejkowicze tworzą łańcuch.
No właśnie. 
Jesteśmy już przy łańcuchach. 
Za chwile czeka nas wspinaczka po tym żelaziwie. Mam nadzieję, że jakoś mi się uda wczołgać :)
Przed nami długi, gładki i stromy głaz. Ludzkie nogi i buty tak go wygłaskały, że lśni jak wypolerowana tafla.
Dziewczyna z pary stojącej przede mną podciąga się.
Zjeżdża w dół.
Chłopak ja podsadza za uda.
Zsuwa się w dół.
Mówi, że nie da rady.
O Dżizes- myślę. Będziemy mieli po raz kolejny do czynienia z rezygnacją ze szlaku.
No ale jesteśmy już na takiej wysokości, gdzie obowiązuje ruch jednostronny. 
Znaczy się, powrotu nie ma.
Dziewczyna kładzie się brzuchem na głazie.
Chłopak prawie ją unosi trzymając za pośladki.
Ona się podciąga, przebierając rękami po ogniwach łańcucha.
On siłuje się, upycha, wpycha, zapycha, dopycha,...
Weszła :)
Teraz on, a potem ja.
Głaz rzeczywiście śliski. Oceniam, że i mi nogi będą się ześlizgiwały. 
Zahaczam więc stopą o hak łańcucha i robię spory wykrok w przód drugą nogą, by sięgnąć drugiego haka.
Udało się :)
Jeszcze kilka łańcuchów i będziemy szczytować :)
Tzn. zdobędziemy szczyt.

12:50
Wyobrażałem sobie, że na szczycie Giewontu jest mało miejsca i że wchodzi się tak pojedynczo.
Jedna osoba przy łańcuchu, a druga może podejść do krzyża. Myślałem o takim porządku panującym na tychże wysokościach.
A tu...
Każdy wchodzi, idzie pod krzyż, robi zdjęcia, podchodzi kolejny turysta, pcha się pod krzyż, robi zdjęcie. Potem każdy się przepycha przez ludzi, żeby dostać się do kolejki prowadzącej do zejścia, co nie jest takie łatwe. Miejsca rzeczywiście mało, a jak do tego dojdzie mój lęk przestrzeni, to hoho.
Hany pod krzyżem. Robię Mu foto.
Teraz ja pozuję :)
Sympatyczna dziewczyna z kolejki sama proponuje zrobienie nam fotki, więc po krótkiej chwili mamy wspólną pamiątkę :)
Kolejka do zejścia wiedzie przez wydeptaną ścieżynkę o szerokości za wąskiej bym na to patrzył. 
Po lewej stronie ma się skałki oraz przeciskających się turystów, a po prawej przepaść, przestrzeń. Nie patrzę w dół, choć widok jest imponujący.
Kolejka postępuje jeszcze wolniej niż ta wiodąca ku szczytowi. Dziwić się nie ma co, bo tu należy zachować podwójną ostrożność. Skałki są śliskie, ostre i chwila nieuwagi może kosztować w najlepszym wypadku otarcie.
Przy zejściu nie zawsze umieszczone są łańcuchy, więc trzeba solidnie przytrzymywać się skałek.
Po kilkunastu minutach z satysfakcją oddalamy się od szczytu. Do zobaczenia za rok rycerzu.
Kierujemy się na trawiastą polanę, z której można podziwiać piękne górskie szczyty. W tak upalny dzień, kiedy na niebie nie ma ani jednej chmurki, sporo turystów łapie tu oddech, bądź też napawa się ciszą i pięknym widokiem.
Dochodząc do upatrzonego już z oddali miejsca, czujemy na sobie spojrzenia dwójki chłopaków. Jakoś tak za bardzo się przyglądają.
Już mieliśmy siadać na ich godzinie 14-ej, aż tu nagle noga mi ujechała na śliskiej trawie i zaliczyłem przy nich glebę! 
Chłopcy się uśmiechają z mojej niezdarnej sytuacji.
A co to upaść nie można?
Nie robię sobie nic z tego :)
Upadek jak upadek. Mało to razy człowiek się potknie.
Nagrodą jest bułka i soczek :)
Jemy, przeżuwamy, trawimy i widzimy jak centralnie w naszym kierunku podąża ubrany w błękitną koszulkę mulato- murzyn :)
Chyba zaraz o coś zapyta, bo idzie jakby w tym celu.
Milczymy.
Przechodzi koło nas i siada zaraz za naszymi plecami.
Tak nam się wydaje, że ci dwaj chłopcy siedzący nieopodal nas to homiki :) 
Miłe szepty, uśmieszki, itp, itd.
Błogo tutaj- mówię do Męża. 
Słońce tak grzeje, że można śmiało nazwać to miejsce wysokogórską plażą.
Skoro plaża, to czemu ludzie są w ubraniach?
Idąc za przykładem homiczej dwójki, zdejmuję buty, do tego stopki, a nawet decyduję pozbyć się spodenek :)
A co mi tam. Nogi se opalę :)
Trwamy tak w tym błogostanie przez jakieś 20 minut, po czym decydujemy się na zejście.
Za przebytymi skalistymi ścianami, czekają na nas znowu kamienie.
Cała masa kamieni wiodących w dół.
Po godzinie takich tąpnięć czuję jak mnie bolą "resory" :)
Znaczy się biodra i miednica.
Już sam nie wiem co lepsze.
Strome podejścia, czy długie kamieniste zejścia.
Dzwoni komórka Męża.
Tom.
Powiedział, że Mateo wybiera się z jutro z dziewczyną (?) do Zakopanego. 
No więc szykuje się rodzinna niedziela.
Jutro też przyjeżdża na tydzień Miciu (siostrzeniec Hanego) ze swoją girl.
No więc poznam Roxi- mówię to Miśka szczerząc zęby.
Z Jego opowiadań, to dziewczyna, która po pierwsze, raczej dziewczyną Mateo nie jest (patrz posty Męża), a po drugie, wybucha atakami śmiechu z byle powodu :D
Oj będzie ciekawie :)
Ze szlaku wychodzimy od strony Doliny Strążyskiej.
Drugą stroną chodnika idą dwa małżeństwa.
Rozwala nas tekst obu kobiet: "...my się chcemy kurwa jakiegoś piwa napić, bo tu nie ma żadnej rozrywki".
Komentarz zbędny :)
Kilkadziesiąt metrów dalej jedzie poboczem rowerzysta. 
Wiek średni.
Kilka metrów przed nami wyrywa mu się głośne beknięcie. 
Reakcja mężczyzny świadczyła, że był to dźwięk niekontrolowany.
Mało co szyi z głową nie wcisnął w ramiona, krzywiąc się zawstydzony z wygiętą szczęką i wystawionym w przód językiem :)
W Pstrągu Górskim w oczekiwaniu na obiad, czuję jak piecze mnie twarz, szyja, przedramiona...
Czuje się jakbym połknął to słońce, które przyświecało nam całą drogę.
Rozpala mnie od wewnątrz.
Płonę!










czwartek, 23 września 2010

Ostatnie dwudzieste, czyli świąteczny dzień szósty

Wszystkiego najlepszego Misiu w dniu Twoich urodzin. Zdrowia i Miłości życzę, bo resztę możesz zdobyć własną pracą- to powiedziawszy pocałował mnie czule w usta.
Ciało jeszcze spało, ale umysł wyłapał te jakże ważne i mądre słowa.
Mój Mąż to bardzo mądry facet.
Jego życiowa mądrość zaś, to jedna z cech, które sprawiają że czuję się przy nim bezpiecznie i pewnie.
Życzenia zaś wyłapuję i trawię, bo to przecież ważne słowa.
Mimo wszelkich narzekań, że niby znowu jesteśmy starsi o rok, ja bardzo lubię ten dzień.
Z uśmiechem na ustach, który widziałem mimo zamkniętych oczu przewróciłem się na lewy bok.
Po jakimś kwadransie usłyszałem coś przeraźliwego.
Dźwięk alarmu.
Tylko czemu taki głośny i dokuczliwy?
Kiedy Mąż wyszedł z łazienki i zobaczył mnie nadal we śnie, niewiele myśląc wziął swoją komórkę która właśnie wygrywała alarm budzenia i przyłożył mi ją centralnie do prawego ucha.
Początkowo udawałem, że mnie to nie rusza.
Udawałem, że śpię, ale po chwili roześmiałem się w głos, bo nie mogłem już znieść tego upierdliwego dzwonienia.
Ma mnie!- Pomyślałem.
No dobra dobra, już wstaję.
W nagrodę czekało już na mnie śniadanie, które jedliśmy siedząc przy sobie na łóżku.
Do śniadania kolejne prezenty.
Hany dał mi kartki.
Odstawiłem na chwilę jedzenie i zabrałem się za oglądanie czterech kartek.
Pierwsza od Miśka.
Piękny hand made, piękne życzenia, no i chwile wzruszenia. Niewiele mi trzeba, by się wzruszyć. Nie jestem płaczliwy, ale wrażliwy. Piękne jest to, że Ktoś poświęcił czas nie tylko na napisanie życzeń, ale od serca stworzył z kartki coś pięknego. Coś przepełnionego Miłością.
Dziękuję!
Druga od Gabrysi (córeczki Kitty).
Także poświęciła czas, by zaskoczyć mnie swoją karteczką od serca z sercem i napisem sto lat oraz motylkiem na okładce.
W środku życzenia.
Kochany Wujku...
Tak zaczęła.
Rozczuliła mnie.
Łza na rzęsie mi się trzęsie.
Już mi wiele nie brakuje.
Trzecia i czwarta od Siostrzyczek Kitty i Sary.
Poza życzeniami jakże szczere wyznania "Kochamy Cię".
Nie wytrzymuję i ze łzami i uśmiechem rzucam się Mężowi na szyję.
Ocieram łzy szczęścia i kończę śniadanie.
Potem szybki prysznic i pierwsza dłuższa wycieczka.
Naszym celem jest Morskie Oko.
Pogoda dziś piękna, więc zobaczymy słońca błysk w jego źrenicy :)
W busiku wiozącym nas na trasę marszu, dostałem smsa z życzeniami od synka Sary.
W trakcie podejścia dzwoniłem tez do Tatusia, by spytać jak minęła Mu noc. Zacząłem się już denerwować dlaczego nie odbiera. To dodatkowo wyostrzyło moje wyobrażenia o Jego nocy i podniosło mi ciśnienie z powodu stresu.
No tak mam, że martwię się o Bliskich.
Odebrał za którymś tam razem po kilkudziesięciu minutach od pierwszego telefonu.
Złożył mi życzenia, ale przyniosło mi to tylko chwilową radość. Zaraz potem zasmucił mnie Jego ból i cierpienie :(
Dalsza część drogi minęła nam na rozbawianiu mnie przez Miśka i robieniu zdjęć malowniczego miejsca.
   W tym roku Morskie Oko powitało nas niesamowitym blaskiem słońca odbijającym się od jego lazurowej źrenicy. Rok temu było bardziej tajemnicze.
Ponoć jest tak, że wygląda niepowtarzalnie w każdej pogodzie i o każdej porze roku.
Przekładając to na ludzkie stwierdzenie- ładnemu we wszystkim ładnie :)
Przy spacerze dookoła Oka zatrzymywaliśmy się dosłownie co kilka sekund. Każde miejsce było idealne na zrobienie fotek.
   W połowie drogi dookoła Jeziora zaliczyliśmy w 25 minut szlak na Czarny Staw pod Rysami.
Wzięliśmy po kamyczku spod krzyża i pomodliliśmy się krótko.
Obecna nieopodal krzyża "Trójka" (dwie dziewczyny i chłopak) wyraźnie coś szeptała do siebie. Temat też nie był o pięknym krajobrazie i nie trudno było odczuć o czym były szepty i wymiana dziwnych uśmieszków. Czarny Staw wcale nie jest czarny, ale jakoś tak smutno przy nim. Może ze względu na nastrój tak go nazwano. Oto i on.
Prawda, że mało czarny?
O wiele bardziej czarny jest mój Staw :)
Może właśnie z niedosytu czarności w drugiej części okrążania Oka, Hany zaproponował mi zboczenie z normalnej trasy chodu na taką w ogóle nie uczęszczaną przez gromadki ludzkich nóg :)
Nasyceni wrażeniami wracaliśmy z pustymi już żołądkami :)
Przed nami szedł chłopak z dziewczyna i rozmawiali o jedzeniu (o zgrozo!)
Polemizowali gdzie można tanio i dobrze zjeść w Zakopanem. Temat jakby nas zainteresował, więc dotrzymywaliśmy kroku depcząc im prawie po piętach.
U Adama- padła zgodna odpowiedź.
No tak, ale gdzie szukać teraz takiego lokalu. Misiek napisał do Siostrzeńca, by sprawdził w sieci.
Odpowiedź była niemal błyskawiczna. Restauracja Da Adamo przy ul. Nowotarskiej.
Musimy tam być, najlepiej dzisiaj! :)
Przy końcu asfaltówki wyminęła nas kolejna, ale ostatnia na dziś bryczka z koniem i rzeszą wygodnickich ludzi.
Koleś jadący na tyłach tej bryczki oblukał mnie, po czym szepnął coś do swojej towarzyszki i znowu luknął na mnie. Uparli się dziś Ci ludzie na obmawianki? Jakby mało było tych niewerbalności w moim/naszym kierunku :) Że też mu nie pomachałem :)
Zadźwięczała komórka.
Dostałem życzenia od Ori i z programu Plusa. Niby nie pochodzą od ludzi, a od firm, ale i to cieszy :)
W busiku do Zakopanego napisała do mnie Yanina.
Jak co roku pamięta o mnie, ale ostatnimi laty coś szwankuje w tym jej życzeniowym sms-owaniu.
Rok temu życzenia napisała mi 15 sierpnia, a dziś jak najbardziej w porę, ale brzmiały one tak, jakby pisała je do dziewczyny, kobiety, samicy,... a nie do chłopaka, faceta, mężczyzny,...
Przecież ja mam jajka i pałkę!
Nie pokazywałem jej- fakt, bo i po co, ale przecież znamy się od dziecka.
W busiku wieje. Siedzę centralnie na wygwizdowiu.
Tzw. Zaviałova, jak to określamy z Mężem.
Mężowi też zavieva.
Nakrywam nas bluzą z kapturem i tak jedziemy przed siebie.
Oby szybko i do celu.
Najlepiej do restauracji.
Niedobrze mi.
Nie patrzę już nawet w szybę, bo nie wiem jak mogłoby się to zakończyć.
Bluza ma tą zaletę, że nie przepuszcza navievu i widoku mijających i mieniących się w oczach od zawrotnej prędkości przydrożnych słupków, krzewów, drzew, ...
Wysiadamy niedaleko Krupówek. O niebo lepiej!
Czuje powietrze.
Chciałbym też poczuć jakieś jadło.
Uparcie szukamy Nowotarskiej.
Gdy dopadamy owej ulicy, okazuje się ona być cholernie długa.
Ta długość mnie przeraża i już sam nie wiem czy to Nowotarska czy Nowatorska :P
Przed wejściem na Krupówki jest taki lokalik.
Na zewnątrz coś patio-podobnego, gdzie ludzie mogę zjeść na zewnątrz.
Podają ogórkową i mintaja.
Chciałem Da Adamo, a jestem nawet nie wiem gdzie.
I nie wiem też jak to się zwie.
I lepiej nie wiedzieć.
Ogórkowa- jałowa.
Moje chęci doprawienia zupy pieprzem, który wraz z solniczką w zestawie figuruje na każdym stolik, okazały się niewykonalne.
Pieprzniczka na pierwszy rzut oka, przepełniona przyprawą, ale jednak nic z niej nie wylatuje.
Odkręcam wieczko.
Pusto, tylko ścianki dookoła oklejone pieprzem.
Podchodzę do drugiego stolika. To samo.
Podchodzę do trzeciego. To samo!
Pasuję!
Ile kosztuje pieprz?
Mintaj okazuje się być robiony jak krakowska sucha.
Nie wiem czy jem rybę, czy susz. A może to sushi??
Jem więc sushi, tzn. suszi.
To podawane tutaj na bank pisze się właśnie tak. Co by oryginalniej było.
Ziemniaki do suszi podawane są w tej samej aurze klimatycznej. Tylko surówka psuje smak. Jest wilgotna, tzn. wilgna! :D
Całość dopala sos.
Smakuje jak najtańszy ketchup z dodatkiem wody i tabasco. Nie liczy się smak. Ważne, że ostro.
Dodam jeszcze, że po obiad szło się samemu do lady, przy której stał szef- Don Alfonso.
Tak mi się jakoś skojarzyło:)
- Pan jest właścicielem tego lokalu? Pytam jeszcze żywy po "uczcie"
- Tak, a co?
- Próbował Pan ten obiadowy sos?
- Tak.
- I jak Panu smakuje?
- Dobry, a bo co?
- Nie wiem jakie Pan wyczuwa smaki, ale dla mnie to było niesmaczne i ostre. Za ostre.
Taki sos dodaje śmiałości :)
...a kiedy sprawdzał Pan pieprzniczki na stolikach?- kontynuuję.
- A co Pan z sanepidu?
- Proszę Pana. Jestem skąd jestem. Na Pana miejscu interesowałbym się swoim lokalem, aby mi klientów nie ubyło...
- A idź se Pan
- No i widzę kultura tu na poziomie sosu i pieprzniczek.
Nie dodałem już że ostra i pusta zarazem :)
W drodze do domku, Mąż kupuje nam ciasto ze śliwką i dwie duże babeczki z malinami i galaretką :)
Przy skręcie w naszą ulicę stoi drewniany warzywniak.
Kocham zapach prawdziwego warzywniaka (taki, gdzie czuć soczystą gruszkę i gdzie lata pszczoła, gdzie zapach owocowego słodu miesza się z zapachem kiszonych ogórków i kapusty z beczki)
Sprzedają w nim dwaj bracia. Jako, że lubimy sympatycznych ludzi, ulegamy czarowi niekoniecznie budki i kupujemy jeszcze arbuza.
Prysznic dziś bardziej wyrafinowany niż na co dzień.
Zaczynamy świętowanie wieczoru.
Obaj nago w brodziku polewamy fragmenty swego ciała bąbelkami szampana po czym wylizujemy do sucha. Walory szampana urastają przez to niebywale, a ja po raz kolejny doświadczam prysznicowego odlotu...

Epitafium z 20.09.2010 (dokładnie miesiąc później)
Panie, świeć nad duszą zmarłej pani doktor, która podarowała Mężowi ten wykwintny szampan.


wtorek, 21 września 2010

W środku myśli


Ja, Mąż i Ty
Staliśmy, rozmawiając nie wiadomo o czym. Wybieraliśmy się gdzieś.
Hany powiedział, żebyśmy szli, bo nie jest jeszcze gotowy. (Gotowy na co, do czego?).
Dogoni nas.
Poszedłem więc z Tobą.
Miejsce przypominało piwnicę, choć nie było czuć wilgoci ani stęchlizny.
Było ciemno, ale na tyle jasno by dostrzec izbę.
Pokoik był mały. Wąski, ale długi. Po prawej stronie pod ścianą, stały dwa łóżka. Jedno za drugim.
Położyłem się.
Ty za mną.
Byliśmy do siebie zwróceni głowami.
Zarzuciłem rękę za siebie.
Opadła przy Twojej głowie na poduszkę.
Zrobiłeś taki sam ruch.
Odwróciłem się na brzuch, ująłem Twoją dłoń i przedramię w swoje ręce i mocno doń się przytuliłem.
Ucałowałem.
Trzymałem i tuliłem się do niej jak do relikwii.
Jak stęskniony pies do swego pana, albo jak długim brakiem Kogoś Bliskiego ktoś.
O tak, właśnie tak!
Czułem Twoje ciepło i było mi dobrze. Myślałem, że wszystko będzie takie jak dawniej.
Napisałem sms do Męża, by już przychodził.
Ty wstałeś ze swojego łóżka i podszedłeś do mojego.
Przysiadłeś na jego brzegu.
Obserwowałeś mnie bez słów.
Zarzuciłeś moje stopy na swoje uda.
Dotykałeś je.
Normalnie czułbym podniecenie, ale nie tym razem.
Było mi dobrze, że jesteś.
Byłem taki uradowany, że Cię widzę.
Raczyłem swe wygłodniałe od Twojego wizerunku oczy.
Twój dotyk był delikatny i uspokajający.
Przyszedł Tatuś.
Przysiadł na łóżku za Tobą, tak jakby łóżko w swej długości zamiast dwóch metrów miało trzy.
Włączył telewizor i oglądał go, nie zwracając nawet uwagi na nas.
Dla nas czas stanął w miejscu.
Byłeś taki piękny, a ja tak cieszyłem się Twoją obecnością.
Oczy miałem zamknięte.
Kiedy je otworzyłem, ujrzałem ciemność pokoju.
Wtedy dotarło do mnie, że to tylko sen.
Dlaczego to był sen?
Z oczu popłynęło kilka łez smutku, rozżalenia i tęsknoty.
Dlaczego za Tobą płaczę?
Przecież mówiłem, że nie tęsknię!
Nie tęsknię za Adamem, jakiego "czytałem" kilkanaście dni temu.
Tęsknię za Adasiem!
Tym miłym i ciepłym moim Bratem.
 ...
Kocham Cię.

22.09.2010 10:37
od Adas: Miło że Ci się śniłem. Musisz pamiętać. Dziękuję i pozdrawiam :)

niedziela, 19 września 2010

Francuzeczka, czyli dzień piąty

Ładne słowa to: aspire`

Boże, jak mnie denerwują te strzelające kulki- mówi do mnie Mąż podczas przechadzki po Krupówkach.
Uśmiecham się tylko, bo szkoda słów na rozwodzenie się o gadżetach, które sprzedawane są na tej promenadzie co kilkadziesiąt metrów.
Nieprzyjemne dla uszu trzaski obijających się o siebie kulek i uderzające w nozdrza odory siarki. Co to za przyjemność, że ludzie to kupują?
No już rozumiem zakup balonika napełnionego helem. Co prawda tylko chwila przemiany głosowej, ale w niektórych przypadkach głosy wydobywają się w przekomicznie śmiesznym brzmieniu. Sam balonik zaś można nabyć chociażby u ładnego Helowego :) Wiec i dla oczu chwila przyjemności :)
Przy butli z helem ustawiła się kilkuosobowa grupka zagranicznej młodzieży.
Francuzi.
Zakupiono jeden balonik.
Dziewczyna z wypiekami na policzkach odbierała czerwony balon z helem.
Grupka obległa ją dookoła, jakby ta zaraz miała degustować co najmniej wykwintne jadło.
Patrzyli i czekali na reakcje.
Niecierpliwili się.
Zżerała ich ciekawość.
Byli podnieceni :)
Dziewczyna wsadziła końcówkę gumowego wylotu i zrobiła pierwszy mach.
W tym czasie niska murzynka wybiegła przed grupę tuż przed samą zaciągającą i z uśmiechem wykrzyknęła w jej stronę po kilkakroć-  "aspire`"...
Ten francuski wyraz wypowiedziany przez nią z takim błyskiem podniecenia w oczach tak mi się spodobał, że sam powtarzałem go przez kilka dni.
Na obiad poszliśmy do Pstrąga Górskiego.
Jedliśmy zupę cebulową z ostrymi (!!!) pierożkami.
Były to kulki ciasta wypełnione nadzieniem z dodatkiem ostrej papryczki. Raz tylko je przegryzłem, by zaspokoić swą ciekawość, co jest dodane do farszu. Raz, a potem już nigdy więcej. Paliło niemiłosiernie!
Aspire`! :)
Na drugie przyniesiono nam na drewnianych deskach z rączkami golonkę, grillowane ziemniaki i surówkę.
Golonka była albo ze starej świni, albo stara od leżenia, albo za długo pieczona. Mięso super, ale skórka była oponą z traktora! Nie dało się jej przekroić.
Na osłodę nastroju słodki deser.
Poszliśmy do gieesowskiej Cukierni. Kupiliśmy ciasto ze śliwką oraz ciasto nugat, by przywołać wspomnienie wizualne o Mamie Gites.
To wizualne, o ile było zabawne, tak ciastowe, tzn smakowe- okazało się porażką.
Orzechowa pianka na waflu.
Drożdżowy placek ze śliwką zaś, był bardzo smaczny.
Przywołując teraźniejszość zamieszczam real foto z mojego wczorajszego wypieku.
Drożdzowy placek z prażonymi jabłkami, śliwkami i kruszonką :)

Słodkości zjedliśmy przy jednym ze stolików wewnątrz Cukierni.
Zaczęło padać.
Promenada rozbłysła kolorami szeleszczących płaszczy i peleryn przeciwdeszczowych.
Przeszliśmy na drugą stronę do pasażu Bachledy.
Stało tam już trochę ludzi. Z samego przodu Surogatka.
Surogatka, to chłopak, raczej gej, który codziennie chodził z innym kolegą po Krupówkach. Miał włoski na żelu i był takim "sporty lalusiem", który przywoływał nam na myśl Cristiano Ronaldo. No ale nie będziemy wołać na niego Cristiano przecież :) Więc z racji osobistych doświadczeń sportowca z surogatką, która powiła mu synka, nazwaliśmy go właśnie tak.
Poza tym na bank on z tymi kolegami się tam surogacił :):):)
Jak przystało na agentów podeszliśmy na przody pasażu. Hany zaczął mi szeptać, że pewnie umówili się na 18-tą i tak oto doszło do tego spotkania w pasażu :)
W lewym rogu stał zwyczajny chłopak. Takie typy określamy mianem Sympatycznych :)
Przysiedliśmy więc na imitacji murka koło stojącego Sympatycznego i obserwowaliśmy przechadzających się w deszczu ludzi.
Podeszło do nas dwóch małolatów. Takich pewnie z wycieczki, co to przyjechali po to, by się wyluzować w swoim stylu z daleka od starych (celowa forma określenia rodzicieli).
- Siemka- zaczął jeden z nich.
Jest sprawa. Kupilibyście fajki?
- Nie palę- odparł Mąż, gasząc ich jakiekolwiek nadzieje i tłumiąc jakąkolwiek chęć do ponowienia prośby :)
Wieczorem rozmawiałem z Tatusiem.
Zmartwił mnie swoimi opowieściami o rwie kulszowej, która Go dopadła. Jakby mało Mu dolegało i jakby za mało brał lekarstw. Ech...
Przytulam się do Misia, który pociesza mnie swymi pocałunkami. Tak nastaje piąta noc pod spadzistym drewnianym zadaszeniem w naszym zakopiańskim pokoiku.
Hany zasypia bardzo szybko czując na swoich tyłach me ciepłe przody.
Ja niestety jakoś zasnąć nie mogę. Myślę o Tacie.
Zapalam nocną lampkę i pałaszuję Bierki dla poprawy nastroju :)

sobota, 11 września 2010

Moje dominacje i inne wariacje w tle pielgrzymkowym, czyli dzień czwarty

Budzę się z bólem głowy i bólem międzyłopatkowym.
Skąd to się wzięło?
Nie wiem.
O młocie pneumatycznym nie śniłem.
Przeciągam się w pościeli i tłukę z boku na bok.
Wpadam w objęcia Męża.
Mocne uściski, przyjemne głaskania robią mi bardzo dobrze.
Pamiętam początki naszego bycia razem.
Kiedy bolała mnie głowa, to zawsze skutkowała nocna rozmowa z Hanym. Jego głos koił moje zmysły i rozluźniał nerwy, a ja po kilkunastu minutach zapominałem, że cokolwiek mi dolegało.
W Kochanych rękach było podobnie. Ból ustąpił, a ja odwdzięczałem się pocałunkami i pieszczotami.
Wypoczęte i rozluźnione ciało, zaczęło się prężyć i napinać, aż pieszczoty przerodziły się w bardziej śmiałe i głębokie.
Zanurkowałem pod kołdrę, by pieścić to, co pod nią :)
Zacząłem od stóp a skończyłem na rowie. Jego pieszczoty przyprawiają o niesamowite doznania.
Kiedy czubek mego języka łechtał "bramy raju", po pokoju rozbrzmiewały miłe pomrukiwania Mojego rozpalonego już Tygrysa :)
Zdarłem kołdrę i mym oczom ukazał się już mile lśniący, niczym polukrowany, przedziałek pośladków.
Moja erekcja stawała się już nie do opanowania, więc postanowiłem, że tego poranka stanę się samczo aktywny.
Uwielbiam czuć miły uścisk zwieraczy na fiucie, ciepło ich ścian i wilgoć czeluści.
Te trzy czynniki powodują, że kiedy dominuję nad Miśkiem, dominuję także nad sobą. Cichy, skromny i nieśmiały książę Adam, przemienia się w He-Mana.
Lubię ten stan i jest to niezwykłe w konstrukcji człowieka.
Po godzinie igraszek, aromat porannej kawy miesza się z męskim zapachem seksu, a do tego słodko korzenny smak piernika w ustach. Nawet i bez piernika jest mi słodko :)
Upajamy się chwilą i patrząc w okno na spadzistym dachu naszego pokoju, zastygamy w bezruchy. Chwile tak piękne jak ta o poranku mogą trwać w nieskończoność.
Prognozy nie wskazują stabilnej pogody, więc kolejny dzień musimy obyć się bez zdobywania górskich szczytów. Zdobywamy inne. Ośmiotysięczniki nawet przy nich wymiękają :)
Po prysznicu i śniadaniu, wybieramy się na spacer w stronę Krzeptówek.
Odwiedzamy stary drewniany Kościółek z pierwszej połowy XIX wieku oraz pobliski cmentarz, gdzie pochowani są między innymi Kornel Makuszyński, Jan Długosz i Karol Szymanowski.
Potem podążamy w kierunku celu naszej pielgrzymki (dosłownej pielgrzymki).
Brama do Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej zwieńczona jest koroną pod którą widnieje napis Totus Tuus. Poniżej zaś wizerunek Fatimskiej Pani.
Potem długie schody i pomniki.
Przy wejściu do Świątyni są dwie skrzynki. Jedna to podziękowania. Druga- prośby. Pośrodku nich zaś, krzyż.
Hany zasiada w ławce, a ja piszę karteczki, by ulokować je w tych skrzyniach.
Ludzi dość sporo.
Dochodzi południe.
Zaczyna się msza.
Msza jest z udziałem czarnoskórego biskupa Pawła z Kenii.
Hany kameruje ołtarz, a nawet i mnie wracającego od Komunii :)
Jak mi potem powiedział, miał nadzieję, że dostanę opłatek z czarnych rąk i chciał mieć to udokumentowane :)
Po Eucharystii fotografujemy fatimskie wnętrze. Potem Mąż robi zapiski próśb i podziękowań. A ja robię mu zdjęcia :)
Kątem oka obserwuję sympatycznego kolesia w szarym sweterku.
Do tych obserwacji zachęcają mnie jego bose stopy w sandałkach nike :) Już takie me zboczenie jest :)
Na zewnątrz obchodzimy cały święty plac i rozkoszujemy się ciszą i skupieniem duchowym.
Fajne miejsce.
W drodze powrotnej zahaczamy o Dwór Ślebody.
Karczma z zewnątrz wydaje się bardzo klimatyczna. Wewnątrz też niczego sobie, choć gargameli (niepasujących dodatków) jest sporo.
Decydujemy się zjeść tu obiad. Kwaśnica i gulasz z makaronem.
Kwaśnica cieniutka, a gulasz z makaronem, to w rzeczywistości rozgotowany i nieosolony makaron świderki dominujący nad sosem i kilkoma kawałkami mięsa. Kolejna karczma "po zbóju" :)
W drodze na Krupówki ponownie spotykam fryzjera Krisa, a już w samym centrum tego miejsca sporo znajomych twarzy z dnia poprzedniego.
Gdybym mieszkał w Zakopanem, to znałbym nie tylko ich imiona, ale też ich samych bardziej niż pobieżnie :)
Hany ma ochotę na pstrąga. Owa chcica nęka Go już kilka dni.
Chodząc w górę i w dół zakopiańskiego deptaku tyle razy mijamy lokal z pstrągiem w nazwie, a jeszcze nigdy nie przyszło nam do głowy, by tam zerknąć.
Przechodzimy więc przez drewniany próg w "Pstrągu górskim" i naszym oczom ukazuje się fajny, dwupoziomowy lokal w góralskim, drewnianym i jakże przyjemnym wnętrzu.
Zajmujemy miejsca na górze.
Lubię góry :)
Na drewnianym kwadratowym stole, kuta metalowa jedenastka o dość oryginalnej czcionce.
Mąż przynosi kartę.
Już nie od dziś zauważyłem, że lubię przeglądać lokalowe menu i wybierać coś fajnego. Tutaj jednak poza sztandarowymi pstrągami, których jest cała masa, są też inne propozycje.
No ale skoro pstrąg, to pstrąg.
Po kilku minutach mieni mi się już w oczach, a nazwę tej ryby widzę już nawet poza kartą :)
Po namyśle wybieram pstrąga a`la caprese do tego ziemniaki z grilla z dipem czosnkowym, zestaw surówek i małe piwo.
Jako, że dania są tu przygotowywane na bieżąco, okres wyczekiwania na rybę to około 20 minut.
W tym czasie pijemy piwo, rozmawiamy i przyglądamy się ludziom oraz tym co mają na stołach :)
Zawsze to można coś wypatrzeć dla siebie na przyszłe odwiedziny :)
Podwójny stolik obok naszego, zajmują obcokrajowcy. Kilka kobiet, z których tylko jedna mówi po polski oraz pewien chłopak. Na oko dwudziestolatek.
Hany mówi mi bym luknął pod ich stół.
Matthew ma czarne japonki i miło wierzga nimi, zmieniając kształty stopy poprzez naciąganie i podwijanie palców pod spód.
Czynię jakże miłe dla mych oczu i zmysłów obserwacje.
 Jestem mile podniecony i śmiejąc się opowiadam Hanemu o swoich wizjach...
Wstaję od stołu, potykam się o nogę swego krzesła i padam na posadzkę tuż przy stopach Mefiu :)
On wypręża stopę w kierunku mej twarzy, a ja "zapoznaję" się z fetyszowym obiektem rodem zza oceanu... :)
Kelnerka przynosi nam pstrągi i te wszystkie dodatki do niego.
Ofoliowana w aluminiową folię rybka, zawinięte w to samo ziemniaczki udekorowane czosnkowym dipem o konsystencji twarożku oraz zestaw pięciu surówek.
Wygląda bardzo apetycznie, ale i ogromnie. No ale im dłużej będę jadł, tym dłużej będę mógł zerkać pod sąsiedni stół :) Mrrr :)
Mąż delektuje się i upaja kubki smakowe rybą w sosie miodowo musztardowym. Rzeczywiście bardzo smaczne zestawienie, bo kosztowałem.
Czas żołądkowej rozpusty wyciszamy na betonowych siedziskach dookoła garbatego mostka na Krupówkach.
Mamy akurat widok na Giewont oraz wielkie białe pudło zwane "Symulatorem".
Co kilka minut wchodzi tam kilka osób, po czym zamykają się drzwi i owe białe pudło zaczyna się poruszać zgodnie z wirtualnym obrazem trasy. Trzęsie jak dziki byk, a ludzie krzyczą i piszczą jak szczury podczas kopulacji.
Z pozoru mało ciekawy to widok, ale kiedy podczas bezludzia z budki wychodzi operator pudła, chce się do niego podejść :) Sympatyczny brunet z ładnym spojrzeniem zostaje nazwany przez nas Symulatorowym :)

środa, 8 września 2010

Obserwacje, czyli dalsza część dnia trzeciego

Wypoczęci, zrelaksowani i wystrojeni w pumpy wybraliśmy się na przechadzkę po mieście.
Niemalże każde wyjście z domu było równoznaczne z częstowaniem żołądka wędzonym nabiałem (mniej lub bardziej słonym) koloru żółtego, kształtu prawie deltoidowego :)
Taka góralska feta.
Podeszliśmy więc do jednego ze stoisk oscypkowych.
Dwie góralki wieku średniego (rasowe):
- Jaki chcecie serek? - Zapytała jedna.
- No taki jakiś dobry- rzekł Yomosa.
- I żeby nie był za bardzo słony- dodałem.
Góralka kroi i podaje Mężowi.
Mąż szuka smaku.
Góralka kroi kolejny i podaje ponownie Mężowi.
Może one tak wzrokowo mnie oceniły po gabarytach i pomyślały "ten to jus tyle sie najodł syrów w zyciu, ze starcy z niego. Dajmy blondasowi- heej!"
Mąż żuje i jest już prawie zdecydowany.
Góralka kroi kolejny ser. Tym razem jakiś taki blady. Anemiczny wręcz.
Podaje Mężowi.
Mąż oddaje mi swoją porcję dzieląc się ze mną.
Zaskoczony przyjmuję ten kawałek, niczym zszokowana mysz, której trafiła się długo wyczekiwana wyżerka :)
Gryzę, gryzę i stwierdzam tak:
- Jakiś taki nijaki.
- Bezpłciowy taki- podpowiada góralka.
Potakuję i uśmiecham się z tej bezpośredniości.
Decydujemy się na drugi w kolejności podawania i idziemy dalej.
Gryzę kawałek swojej porcji i... jakby to powiedziała Sara- słona hadra :)
Fotografuję ciekawe obiekty:
W tłumie słyszymy miłe gitarowe brzmienie.
Przystajemy na moment w obleganym zakątku.
Każdy stoi i patrzy na dwóch gitarzystów.
Jednego, geograficznie sprawę ujmując umieściłbym w rejonach Ameryki Środkowej, drugi- nasz :)
Wydobywali piękne brzmienia przebierając sprawnie palcami. Miło było zamknąć oczy i "popłynąć".
Pełen relaks.
Udajemy się na obiad do jednej z karczm na Krupówkach.
Nasz stolik obsługuje Danka- młoda, sympatyczna dziewczyna, która przypomina nam Monię :)
Zupą dnia jest pieczarkowa. Bardzo smaczna i są w niej krojone pieczarki. Miłe zaskoczenie.
Gorzej z drugim :) W szczegóły nie będę wnikał, co by nie było za nudno :)
Doznaję zaskoczenia. Nie, żeby było to dla mnie szokiem, ale zaskoczenie jest.
Każde wakacje spędzane na wyjeździe mają w sobie pewien stały punkt programu.
Otóż spotykam znajomych ze swego miasta.
Trzy lata temu, zaraz po przyjeździe do małej bieszczadzkiej gminy spotkałem na mszy w Kościele, lekarza z mojego miasta.
Rok później jadąc w to samo miejsce w Bieszczady, do autobusu w Ustrzykach Dolnych wsiada pewien ważny przedstawiciel władzy w mieście, a że on zna mnie, a ja jego, to wymieniamy kilka zdań.
Rok temu w Zakopanem, już w dniu przyjazdu spotykam sąsiadów z mego bloku...
A teraz siedzę sobie z Mężem pod parasolką sącząc piwo, a tu deptakiem idzie fryzjer z salonu, w którym się strzygę.
Pcha wózek z dzieckiem. Wyłapuje moje spojrzenie i kiwa głową.
Z tego miejsca mamy dobry look na przechadzających się wte i wewte ludzi.
Stolik obok nas zajmuje kobieta w liliowej bluzce.
Przyssana przez słomkę do piwa z sokiem, wyłapuje chyba nasze szepty. Z uwagi na kolor swojego łaszka dostaje nazwę Lilia Wodna :)
Stolik za nami, tak po przekątnej, oblega para.
Dziewczyna opowiada chłopakowi jakąś historię. On wyłapuje co dziesiąte słowo, ale przytakuje a nawet klnie z wrażenia, co by nie pomyślała, że jej nie słucha.
Chłopak ma przyrosty, tzn muskuły a`la Pudzian :)
Poza parcelą stolikową dostrzegamy też inne interesujące persony :)
Idzie młoda, taka na oko amerykańska blondynka w stylu piosenkarek klubowych, więc zyskuje nazwę Asia Si (czytaj Aszesi).
Potem o płotek ogródka ociera się młoda dziewczyna, której wydaje się, że jest ubrana artystycznie. Różnokolorowe ciuchy wychodzą jej z poszczególnych partii materiału. Sam nie wiem czy na fioletowych rajtuzach ma spódnicę, czy spodnie. Chociaż to chyba krótkie spodnie przykryte obfitą koszulą. Fiolet miesza się z brudną żółcią, aby za chwilę zaskoczyć wszystkich zgniłą zielenią.
Nazywamy ją Bethanie Mattek, to tak na cześć tenisistki, która sama sobie projektuje stroje w których występuje i szokuje. Odczucia są w każdym bądź razie mieszane :)
Na Krupówkach sporo kobiet ma farbowane na rudo włosy. Nazywamy je Karotki, a że jedne są bardziej rude, a innym już farba się zmywa, nazywamy je Karotkami Różnego Rodzaju.
Ogólnie jest radośnie i barwnie.
Muszę przyznać, że większość ludzi, a w szczególności facetów, zaczyna odważniej dobierać kolory do swego stroju. Duży plus.
Dzięki temu nie czeka nas szara przyszłość (gdyby to tylko od tego zależało).
Z poczynionych obserwacji wynika, że wiele ludzi uprawia fajny styl chodzenia, tzw. na paluszkach.
Polega to na tym, że przy stawianiu kroku w pierwszej kolejności podłoża dotykają palce, potem opada śródstopie, a pięta zastyga w powietrzu, tzn. nie dociska podłoża.
Po tym etapie, stopa energicznie jest unoszona do góry, ale cała siła ciągu tkwi w palcach.
To one odpowiadają za ciekawy całokształt.
Niemalże każda z tak chodzących osób ma fajnie umięśnione łydki.
Chyba zacznę tak chodzić.
Aby nie zastygnąć w bezruchu, kierujemy się znowu za płynącą melodią.
Nuty folkowo kresowe, melodyjne, dopadają nasze zmysły słuchu.
Dwóch mężczyzn i dwie kobiety, które ślą uśmiechy jak malowane panie z Zespołu Pieśni i Tańca Mazowsze.
To zespół Barwy ze Lwowa.
Nie żeby to były nasze klimaty, ale przystajemy, bo piosenki są śpiewane na melodie podobne do znanych nam utworów.
Zespół śpiewa po ukraińsku i polsku. Jako, że nie znamy ukraińskiego, to wyłapujemy co któreś tam słowo i sami wymyślamy tytuły piosenek. I tak oto słuchamy kolejno utworów:
"Bereta", że niby to żeńskie imię ukraińskie, a historia opowiada o dziewczynie, która poszła do lasu po jagody.
"Zabawa" tego tłumaczyć nie trzeba. Ten wyraz taki sam u nas i u nich widocznie :)
"Jagoda" jak powyżej :)
Kolejna piosenka nie ma tytułu, ale grana jest na rytm "Chałupy welcome to", więc i tak ją nazywamy :)
Ostatnia też nie ma tytułu, więc melodyjnie nadajemy jej "Bez fałszu" zespołu Varius Manx :)
Miłe popołudnie się kończy, a wieczór spędzamy na lekturze.
Mąż kończy "Miasto szkła", a ja zaczynam czytać "Bierki".





niedziela, 5 września 2010

Hedonia, czyli poranek dnia trzeciego


   Mimo obaw o stan zdrowia po poniedziałkowym przemoczeniu stóp, obudziłem się w bardzo dobrym stanie i nie była to bynajmniej zasługa gorącej herbaty z sokiem z maliny i lipy :)
Lubię takie poranki kiedy już o świcie słońce wdziera się w okna i swymi promieniami przebija firanki, zasłony, dosięga łóżka, spowija pościel i miłą smużką dopieszcza wystawione na widok połacie ciała, niczym niewidzialna dłoń.
Widzialne i jakże namacalne dłonie mego Skarba są tuż obok.
Przytulam się więc do nich, jak do maskotki i z taką ogromną czułością wywołaną tak długą tęsknotą.
Całuję je delikatnie.
Nie śpimy już.
Obaj mamy otwarte oczy i poprzez miłe uśmiechy mówimy sobie "dzień dobry", "Kocham Cię Skarbie".
Błoga błogość rozleniwia mnie do tego stopnia, że nie mam ochoty wyjść z naszego ogromnego łoża.
Hany wychodzi do kuchni i po paru minutach przynosi 2 kubki, z których ulatnia się miły zapach porannej kawy.
Boże, jaki raj- myślę.
Nawet zapach jest w stanie mnie pieścić :)
Do kawy biorę resztki weselnego ciasta.
Kilka kęsów rajskiej słodyczy i łyk mocnej charakterystycznej smakowo kawy, która doskonale kontrastuje ze słodkością ciasta...
i smak też mnie pieści.
Po zaspokojeniu żołądka, Mąż dobudza mnie pocałunkami i przytuleniami. Jest miło i gorąco, a ja mam ciarki i gęsią skórkę...
Mąż mnie pieści.
Nawet poranny prysznic nie zmył ze mnie jednej miliardowej części pieszczoty.
Ile jednostek ładunku ma w sobie pieszczota?
To niepoliczalne doznanie. Zapewne tak.
Pod prysznicem stoję nago niczym grecki posąg.
Mój zakrzywiony ku dołowi nos dobrze komponuje się w greckiej całości :)
Penis tylko nie taki jak to bywa w posągach.
W owych skamieniałościach spoczywa śpiący na mosznie, a mój wcale się do niej nie tuli :)
Jądra ciągną ku dołowi niczym dwie kule wypełnione ołowiem, a prącie pręży się ku górze, jakby chciało wystrzelić pozdrowienie kosmonautom.
W takim oto stanie stoję nago w prysznicowym brodziku.
Stoję grzecznie i posłusznie, a mój Hipnotyzer kieruje na me ciało strumienie raz ciepłej, a raz chłodnej wody.
Te zimne pobudzają mnie jeszcze bardziej, więc penis osiąga maksymalną długość i ukazuje gładką żołądź spod napletka.
Mąż klęka przede mną w ciasnocie kabiny i otwierając usta przyjmuje mnie na swoją orbitę- ciasne, ciepłe i wilgotne usta.
Wykonuje ruchy frykcyjne głową, posuwając się raz w przód, raz w tył.
Przyspiesza.
Moje plecy bezwładnie przyciągane przez kafelkową ścianę nie stawiają oporów i lgną do niej niczym do magnesu.
Ciepły biegun moich pleców, szyi i karku doskonale przyciągany jest przez zimny biegun kremowych kafelek. Ciekną po nich krople wody, a te wyżej sufitu są pokryte mgłą pary wodnej.
Może doznały orgazmu. Było im duszno i się skropliły. Spuściły.
Erotyczne myśli napływają do mojej głowy, ale Hany stara się je ściągnąć poprzez pośrednie pompowanie krwi w moje stercze. Czuję, że buzuje we mnie. Dymię niczym wulkan Fuji.
Ochy i achy wylatują mi przez krater rozwartych ust.
Moje dłonie dosięgają Jego głowy i mierzwią włosy w rytm seksualnej melodii.
Do gry dochodzi język, który wartko przejeżdża po główce członka.
Potęguje to oralne doznania w sposób błyskawiczny.
Wspinam się na palce, by opaść na pięty.
Prężę wszystkie mięśnie w sposób już niekontrolowany przeze mnie.
Poddaję się tej pięknej melodii. Ulegam jej. Staję się cały muzyką...
Jeszcze chwila i się skończy.
Jeszcze moment i przestanie grać.
Jeszcze sekunda, a uderzę ostatnim akordem i z salwą gromkich pojękiwań z rozkoszą zakończę przedstawienie...
Z amoku wyrwała mnie rozkosz orgazmu, wyciskająca ze mnie jak zwykle bogate ładunki rzadkiej spermy. Dobrze, że przy finiszu, Misiek ruszał głową, bo inaczej wygryzłbym ścianę z rozkoszy łamiąc wszystkie zęby.
Skomentuję to w stylu Baśki K.- "Nie wyobrażam sobie szczytowania bez napierdalania" (koniec cytatu).
Ufffffff...
Pod prysznicem usta Męża mnie pieściły...
Wręcz zapieściły.
Moje stopy spowite sporą kałużą rzadkiej, ciepłej i duszno pachnącej substancji kleistej.
Jednak to tylko podkład. Na wierzchu kałuży widzę spory placek gęstego budyniu.
Doszliśmy...
do końca spa-niałego prysznicu :)

"Ciało pielęgnuję, bo jest domem duszy
i gdy mi jest dobrze, moja dusza mruczy.
Więc zamiast tu stygnąć w strachu przed wiecznością,
ja wolę bezwstydnie namakać czułością".

sobota, 4 września 2010

Zabawne incydenty, czyli dzień drugi wakacyjnych wspomnień


Brzydkie słowa to: regle
 
   Po 12 godzinach snu wstaliśmy wypoczęci, zrelaksowani, a co najważniejsze Szczęśliwi.
Jak tu nie być Szczęśliwym mając Ukochaną Połówkę przy swoim boku.
Nagą połówkę :)

Zawsze, gdy tylko spędzamy ze sobą urlop, sypiamy nago. Uwielbiam czuć ciepło ciała kiedy tulę się do Męża, albo kiedy On tuli mnie. Jednym słowem rozkoszne doznania :)
   Mile zaskoczył mnie poranny sms jaki przyszedł na komórkę Hanego.
Napisał Jego Siostrzeniec, że sprzedał moje Timberlandy na allegro :)
Miały być fajne trekkingi w góry, ale mimo rozmiarówki zgodnej z moją stopą okazały się za małe.
Mój Kochany Wspaniałomyślny, poprosił Micia o wystawienie ich na aukcji, bym odzyskał wydaną na nie kasę :)
No i udało się :):):)
Uradowany tą myślą podreptałem do pokojowej łazienki pod prysznic. Tam czekał na mnie Skarb i regulował temperaturę strumienia wody :)
Prysznic był ciepły i miły. Czuły, z pocałunkami i dotykiem :) Ciasnota brodzika miała też i swoje zalety :) nasze namydlone ciała ocierały się jedno o drugie, a spłukiwana piana opadała raz po moim a raz po Jego ciele.
   Poniedziałkowy brak stabilności pogodowej spędziliśmy na Krupówkach.
Tradycyjnie rozpoczęliśmy od kupna oscypka :)
Jeśli oscypek to u Maryśki Szarapowej w dolnej części zakopiańskiej promenady.
Szarapowa, to młoda góralka sprzedająca oscypki. Została nazwana tak przez nas w ubiegłym roku, ponieważ jej proste, jasne włosy i buzia bardzo kojarzyły nam się z tą medialną tenisistką :)
Jakież było nasze zdziwienie, gdy tegoroczne "wydanie" Maryśki okazało się tak dalece odbiegające od wzorca. Przede wszystkim te ciemne włosy...
Jedynie oczy i uśmiech pozostały bez zmian.
Po zakupie spożywczego symbolu Podhala, Hany sprawił sobie ekstra prezent. Przy stoisku ze skórzanymi torbami, wylukał jedną, która nam obu wpadła w oko. Zszywana z kilku rodzajów skóry torba z mocnym szyciem i fajnymi obrazkami okazała się bardzo oryginalną pamiątką, którą będzie mógł nosić wiele, wiele lat, a przy tym zawsze będzie ona trendy.
Młodzik sprzedający torby jakoś nie był chętny do wdania się w "targowanie" więc ostało się na 150 zetach. Mimo wysokiej ceny, torba była warta zakupu.
Spacerując Krupówkami zauważyliśmy cukiernię. Na pozór niczym nie wyróżnia się w szeregu budynków, ale "gieesowski" styl da się tu zauważyć.
Podeszliśmy bliżej.
Przez szybę patrzyliśmy, co się tu sprzedaje.
Pani sklepowa (też brzmi tak archaicznie) kroiła właśnie placek ze śliwkami. Miśkowi zamarzyła się kawa, a że przez szybę zauważył ekspres, wszedł do środka.
Zostałem na zewnątrz.
Po chwili zadowolony wyszedł z parującym kubkiem :)
Oblukaj- powiedział.
Odwróciłem się za siebie i zauważyłem jak w naszym kierunku zbliżają się 2 kobiety.
Pierwsza z nich- na oko licealna dziewuszka, a druga- jej mama w stajlowym wydaniu.
Chuda i w miarę wysoka kobieta ze skłonnością do lekkiego garbienia się w jakimś starym płaszczu koloru kawy z mlekiem. Chyba nawet takiej, jaką pił Misiek:)
W uchu koło 10 kolczyków, ale to nie koniec ozdób. Mama miała także tatuaże i dwa psy na smyczy.
Jeden olbrzymi podhalańczyk, a drugi mniejszy.
Córka pobiegła do cukierni, a ona została z psami.
- Siad! - Rozległ się krzyk mamy.
Siad powiedziałam! - Zawtórowała do olbrzyma na smyczy.
Pies wystraszony usiadł i po chwili się położył.
Leżeć ci nie kazałam- wydarła się znowu w jego kierunku ale nie z miną psiego tyrana, tylko raczej "popatrzcie jakie mam wyszkolone psy".
A ty też siad! - Wrzasnęła do małego.
Usiadł jeszcze szybciej niż duży. Chyba w mniejszym ciele informacje do mózgu płyną krócej :P
- Ale panią słuchają- rzekł z podziwem Yomosa.
- A pan by nie słuchał, jakbym tak na pana krzyczała- powiedziała z uśmiechem mama:)
Spanie im daję, żreć dostają, to muszą słuchać- dodała po chwili bardziej w eter niż w stronę Miśka.
W tej chwili wyszła z cukierni córka i rzekła do matki:
- Jest fajne ciasto z nugatem za 2,80
- No i gites- rzekła mama, galopem stawiając kroki w stronę drzwi wejściowych.
Tak oto z przypadkowego przechodnia na Krupówkach, "powstała" Gites Mama :)
Misiek powiedział, że w Cukierni muszą być smaczne słodkości, skoro taki "gie-es" przetrwał tyle lat i mimo PRL-owskiego wystroju, wciąż cieszy się liczną klientelą.
Brak tylko kartek, cen bitych pieczątkami i kas firmy Oka :) Byłaby wtedy pełnia sklepowego komunizmu.
Kolejną wizytę złożyliśmy w aptece. Musiałem sobie kupić plasterki na odciski i Maxi Biotic, bo przecież nowe Nike mi otarły kość nad piętą!
Miałem za płytkie stopki, choć takie mnie najbardziej podniecają :)
Chciałem być podniecający sam dla siebie i mam za swoje :)
Swoją drogą, to tylko czekać, aż japonki zaczną mnie ocierać :P:P:P
Niecodzienna rozmowa miała miejsce i tutaj.
W kolejce przed nami stała młoda dziewczyna. Towarzyszyła jej malutka dziewczynka.
Kiedy równie młoda aptekarka spytała co podać, dziewczyna odezwała się tak:
- Ja z taką nietypową sprawą... Zakładałam sobie kolczyka na wargach sromowych i teraz to miejsce cały czas mi ropieje...
- A przemywała czymś to pani?- Spytała aptekarka.
- No tak przemywałam, ale nadal ropieje.
- A jaki ma pani kolczyk? Złoty, srebrny, ze stali chirurgicznej,...?
- To znaczy... Ja już go nie mam bo wyjęłam...
- To musi pani przemywać, nic innego nie mogę pani polecić.
Młoda aptekarka podeszła do starszej, bardziej doświadczonej i coś szeptały. Prawdopodobnie o sposobie zaradzenia kłopotliwemu wyciekaniu ropy z równie kłopotliwego miejsca.
Po chwili podeszła do klientki i powtórzyła się:
- ...No tak jak pani powiedziałam. Musi pani to miejsce przemywać.
- Ale czym ?
- No najlepiej spirytusem salicylowym.
- A co to jest spirytus salicylowy? 
Co to piercing warg sromowych to wiedziała, ale co to jest spirytus salicylowy to już wyższa szkoła jazdy. No bywa i tak.
Zaopatrzyłem swoje ranki na pobliskiej ławeczce i wybraliśmy się na obiad do Żabiego Dworu.
Kiedy tak szliśmy, Hany zadał pytanie.
- Jak myślisz, czy Adam wyśle Ci sms-a urodzinowego?
- Nie spodziewam się.
- A ja myślę, że wyśle.
Potem chwile szliśmy w ciszy, która wspomnieniami o Adamie uderzała we mnie jak wartki potok o skały. Znowu zatęskniłem za Nim.
Karczma Żabi Dwór położona jest około 200 metrów od czerwonego szlaku prowadzącego na Giewont.
Rok temu bardzo chwaliliśmy sobie obiad tam podany. Było tanio i dużo i jeszcze podawano kompot, czego nie mieli w zestawieniu posiadacze innych jadłodajni miejskich.
Podeszliśmy do jednego ze stolików mijając psa z przewiązaną muchą na szyi :)
Jak na Dwór w nazwie przystało i zwierzyna widać dworskie :)
Zamówiliśmy dwa zestawy. Zupa jak nie trudno było zgadnąć- pomidorowa (najczęściej po niedzielnym rosole jest pomidorowa).
Była z ryżem.
Wolimy z makaronem.
Nie była jednak zła.
Zjedliśmy ze smakiem.
Kiedy kelnerka przyniosła nam drugie, popatrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem. Rok temu dwa plastry karczku, to były solidne kawały mięsa. Teraz grubość niczym plaster szynki skrojony w sklepie mięsnym. Podobnie schabowy Miśka. Total plaskacz, w którym panierka przewyższała schab. W dodatku zasmażana kapusta, która wyglądała jak rozgotowana breja. Zero koloru, smaku i zapachu.
Test ziemniaczany też nie wypadł najlepiej, no ale...choć kompot był dobry :)
Mąż chciał jeszcze wypić tam piwo, ale udało mi się Go przekonać, że znajdziemy lepszy lokal.
W dolnej części Krupówek wyjąłem komórkę. Na wyświetlaczu miałem wiadomość.
Misiek ściągnął myślami Adama, bo oto czytałem właśnie sms z bramki internetowej. Przeprosił, że nie pamięta dokładnej daty, ale woli wcześniej niż później złożyć mi urodzinowe życzenia.
Zaskoczył mnie i wzruszył! Łatwo mnie wzruszyć.
Zrobiło mi się tak jakoś smutno. Poczułem się bezradny, bo nawet nie wiedziałem na jaki numer odpisać podziękowania.
Dziękuję więc dopiero teraz. Choć posłałem sms-a na stary numer w tym samym dniu.
Dziękuję Ci Adam za życzenia. Nie ważna jest data. Dla mnie liczy się gest, a jeśli i życzenia się spełnią, to będzie super.
Te życzenia tak mi "weszły" w głowę, że myślami byłem daleko od ciała. Nawet przy piwie ciężko było mi się skupić. To z tęsknoty.
Jakby nostalgii było mało, zaczęło padać. Kupiliśmy niebieskie płaszcze przeciwdeszczowe i wśród kolorowego tłumu foliowych przechodniów śmialiśmy się jak dzieci. Misiek jeszcze tak mnie ubawił, kiedy dołączonym do płaszcza paskiem przepasał się pod piersiami. To znaczy u kobiet by to było pod piersiami. U facetów jest pod klatą :)
Zwinnie zawiązał kokardę, a ja pękałem ze śmiechu.
Udaliśmy się w stronę domku.
Deszcz nasilał się z sekundy na sekundę, aż w końcu tak się rozszalał, że w butach mieliśmy Jezioro Bodeńskie. Słychać było chlupanie wody przy każdym stawianym kroku i czuć było nieprzyjemną wilgoć i zimno w stopy. Brr.
Po drodze wstąpiliśmy do Tesco po coś na kolacje i syrop z maliny i lipy do herbaty.
Potem już gorące kubki parzyły w dłonie, a nagie ciała pod kołdrą splatały się w jedność :)

środa, 1 września 2010

and & end


   Nostalgiczna i z utęsknieniem wołająca za latem piosenka Kasi Stankiewicz, dobrze obrazuje co mi w duszy gra.
Koniec urlopu, koniec sierpnia, koniec wakacji, koniec lata. Niebo płacze, dusza ma wtóruje mu...
Jestem podatny na nastroje. Aktualnie ogarnia mnie sentymentalizm zakopiański i trudy godzenia się z pourlopową rzeczywistością w pracy oraz w domu.
   A było to tak...
Z Giewontu nie spadłem...
Szpilek też nie pogubiłem nań...
Mimo wielkich obaw doszedłem na dworzec suchą nogą, a przede wszystkim suchą głową (no i walizką, czyli trzydrzwiową szafą na kółkach).
Tatuś każdorazowo odprowadza mnie przed wyjazdami, więc nie było inaczej i tym razem.
Obudziłem Go o 5:40, gdy byłem już prawie gotowy do wyjścia. Tym razem wyjątkowo mnie nie poganiał w obawie przed spóźnieniem się na pociąg.
Podróż do Krakowa minęła mi szybko i spokojnie. W przedziale miałem pieski temat, bo starsza pani opowiadała mi jak to jej wnuczek kupił w tajemnicy przed mamą pudla. Były też klimatyczne widoki. Obok siedział koleś "po ciężkiej nocy".
Na podłodze żółto- czarne wysokie pumy, a w kierunku moich ud wysunięte soksy z białej frotty :)
Czuć nie było, ale łechtało- choć nie tak jak myślałem, że powinno łechtać :)
Na Głównym, w przejściach między peronami czekał już na mnie Hany.
Kiss, kiss na powitanie i... "aleś Ty sporti".
Miałem na sobie białe stopki, białe nike z zielonymi językami i symbolem firmy oraz żółtymi spodami, rzemyk na kostce lewej nogi, grafitowe pumpy z jasnymi ściągaczami i gumką oraz zieloną polówkę.
Do butów miałem też torbę :)
Sportowa adidasa z kategorii oldschool. Biała z zielonymi elementami i napisem Saint Etienne.
Po nabyciu biletów do Zakopanego wsiedliśmy do podstawionego już pociągu.
Miejsce jak rok temu. Zaraz przy wejściu po prawej w krótkim wagonie bez przedziałów.
Obok usadowił się koleś z kategorii nazywanej przez nas TUR :) Czyli taki duży :)
Twarzowo Dimitri Vasilienko, że niby taki ruski (nie żebym miał coś do Rosjan).
Po chwili vis a vis niego usadowiła się JANECZKA (ta z M jak Miłość, czyli Ewa Wencel). Nie była to oczywiście ona, ale jak skojarzenia to skojarzenia.
Janeczka miała tak podwiniętą grzywkę w swej fryzurce, jakby już wcześniej spotkała się z Dimitrim i podwijała ją na jego wałku :D:D:D
Marketing sprzedażowy pt.: "Wolne Pokoje" zaczął się już w Poroninie.
Kobieta wsiadła do pociągu i przechodząc przez wagony pytała kto będzie chciał skorzystać z noclegu/ów :)
To się nazywa wyjście do klienta :)
Stojące przy peronie sępy miały więc konkurencję. Nie wspomnę już o tych, którzy stali dalej od dworca :)
Na cześć wszystkich noclegodawców w roju biało- niebieskich tabliczek z napisem "Pokoje", "Wolne Pokoje", wymyśliliśmy piosenkę, która już w dniu premiery została okrzyknięta przez nas zakopiańskim hitem lata 2010 :)
Słowa są baaardzo proste :)

" Pokoje, pokoje, pokoje,
Pokoje, pokoje, pokoje,
Poko-je, pokoje, pokoje
Pokoje, pokoje, po-koje, pokoje, pokoje, pokoje, pokoje-Wolne Pokoje"
(śpiewać do melodii z Cisowianki perlage) :P:P:P

W 1/3 drogi do domku złapał nas deszcz. Wyjąłem więc parasolkę. i osłoniłem nas przed kroplami.
Hany jednak tak gnał ze swoją czterodrzwiową szafą (większa i cięższa od mojej), że nie nadążyłem za Nim.
W dodatku długa prosta "Do Samków" rozkopana, a na środku drogi dziura głęboka na 2 metry i długa jak basen olimpijski.
Trzeba było więc kółkami walizki celować w płyty chodnikowe dość dokładnie, co było bardzo uciążliwe.
Nim znaleźliśmy się w pokoju, ciepło powitała nas Weronika- właścicielka.
Uważa, że jesteśmy jej ulubionymi gośćmi, co jest bardzo miłe także i dla nas :)
Potem trwały zachwyty i niedowierzanie, że oto po roku znowu tu jesteśmy.
Jakby czas zatrzymał się w miejscu.
W pokoju nie zmieniło się nic poza kolorem pościeli. Rok temu była w pastelowe kwiatki. Teraz kremowa kora w brązowe kwiatki. Misiek nie lubi kory.
Rzuciliśmy się sobie w ramiona a potem na łóżko.
Po chwili delikatnych pocałunków i pieszczot, przyszła fala bardziej śmiałych i zdecydowanych.
Potem już tylko kora a na niej nasze nagie ciała. Nie wiedzieć kiedy czułości przerodziły się w seks. Tęskniłem za taką bliskością i czułością oraz wgniataniem w materac w towarzystwie jęków, stękań i spermy.
Kolejny raz jestem wdzięczny Brooke za obrazek z pozycjami :D:D:D
Po upojnym powitaniu, Mąż karmił mnie przepysznym ciastem weselnym. Lubię słodycze i sam piekę (nawet dobrze), ale muszę przyznać, że dawno nie jadłem tak dobrych ciast.
Pod wieczór wyszliśmy z domku do pobliskiego Kościoła podziękować Bogu za kolejne spotkanie i prosić o piękne, radosne, zdrowe i słoneczne wakacje.
Tak upłynął dzień pierwszy.
cdn...