Noc po dniu przepełnionym słońcem i to w wysokich partiach górskich, dała nam się odczuć z namiastką. Każdy ruch, każda zmiana pozycji ciała, każde otarcie skórą o pościel, powodowało ból.
Szyja, kark i ramiona, czyli miejsca najbardziej nasłonecznione bolały niemiłosiernie.
Chyba całą noc trzeba byłoby spędzić w Egipcie, kąpiąc się u Kleopatry w kozim mleku :)
Niedziela powitała nas błękitem nieba i pełnią słonecznego światła już o poranku.
Światła ducha miała nam dodać poranna msza :)
Co tu na siebie włożyć?
Jest ciepło, więc zakładam japonki- powiedziałem sam do siebie.
Nie wypada iść w krótkich spodenkach, a z długich zabrałem ze sobą dwie pary jeansów.
Jeans, to mało odpowiedni materiał na taką pogodę. Jest za gruby, za sztywny, za mało elastyczny, za ciężki,... nie taki jak trzeba.
Przymierz te- powiedział Mąż podając mi jedne ze swojej kolekcji.
Fajne, luzackie, zrobione z cienkiego materiału spodnie H&M z wiązaniami przy zakończeniach nogawek. Leżą dobrze, więc z wielką wdzięcznością całuję Go namiętnie w usta. Zakładam także jedyną koszulę jaką zabrałem ze sobą.
Elegancka i luzacka zarazem w czerwono biało niebieską krateczkę.
Ma długie rękawy, ale jak je podwinę, to dobrze będzie się to komponowało z luzacką całością :)
Na szyję zakładam muszelkę, stylizuję włosy i jestem już prawie gotowy.
Prawie, bo coś mnie jeszcze zatrzymuje.
Hany mnie pogania mówiąc, że się spóźnimy.
Co mam jednak poradzić jak "coś" przychodzi samo i to niezależnie, czy się spieszymy, czy siedzimy bezczynnie.
Człowiek je, to i "coś" się chce :)
Przecież każdy to robi, więc czemu mam nie napisać, że i ja to robię.
Opisuję już dzień ósmy i tak pierwszy raz o tym, więc myślicie, że ja raz na tydzień?
Nie! :)
Codziennie :):P
Mamy piętnaście minut- słyszę zza drzwi.
Czemu ja się nie potrafię wyrobić na czas?
Nawet jakbym wstał trzy godziny przed czasem, to pewnie do ostatnich minut miałbym co robić.
No tak mam i nic na to nie poradzę.
Na domiar wszystkiego nogi mam jak z betonu po wczorajszej wspinaczce.
Do Kościoła dochodzimy na czas (o dziwo dałem radę).
Po mszy idziemy do domku przebrać się na "bardziej krótko". Mamy jeszcze sporo czasu nim przyjadą Mateo z Roxi.
Właśnie przyszedł sms-a, że są sporo przed Zakopanem.
Spacerkiem podążamy na Krupówki. Po drodze Misiek kupuje sznurkowego oscypka. Mimo zmiany kształtu, nie mam na niego ochoty. Przejadły mi się już te firmowe specjały. Nie chcę poczuć tego smaku w ustach.
Siedzimy vis a vis poczty.
Mimo niedzieli młode pracownice tej spółki rozkładają przed budynkiem pocztowy kramik z kartkami i znaczkami. Stare wyjadaczki zrobiły sobie wolne i leżą do góry brzuchami trawiąc niedzielne śniadanie, a młodzież zwiększa obroty.
Oby im na zdrowie wyszło- myślę sobie.
Sięgam po sznurek oscypka (jednak)!!!
Jest lekko zamarznięty.
Mimo wszystko smakuje mi.
Jest inny niż te w kształcie mydełek, wałków, itp.
Smakuje jak mięso, choć nim nie jest. Coś jakby sojowe, ale nitki sznurka ciągną się niczym włókna w mięsie wołowym.
Nagle słyszę:
- Łukasz!
Podnoszę głowę.
Grzesiek z bloku obok ode mnie z miasta.
Cieszy się.
Często się cieszy jak go widuję.
Taka już natura wesołego człowieka.
Podchodzi.
Przekręcam głowę w lewo.
Podchodzi Kaśka (jego żona, a moja koleżanka) z synkiem siedzącym "na barana".
Uśmiecha się.
Ale ten świat mały.
Grzesiek podchodzi podaje rękę.
Wstaję.
Wyciągam swoją.
Wita się także z Hanym.
Zbliża się Kaśka.
- Cześć. Tak myślałem kogo ja spotkam ze swojego miasta- mówię.
- Hej- odpowiada z uśmiechem.
Znowu uśmiech.
Podchodzi też jej mama.
Mówię jej "dzień dobry".
Wypada jakoś zagadać, więc pytam standardowo o to, o co zazwyczaj się pyta napotkanego turystę- znajomego, tzn. kiedy przyjechali, na ile i takie tam.
Okazuje się, że to forma spędzenia wolnego weekendu. Wieczorem wracają do domu, bo rano do pracy trzeba iść.
Bez uśmiechu.
No tak, praca. Nie to co my- urlop.
Och jak dobrze mieć urlop.
Niech żyją urlopy!
Dzwonię do Taty.
Muszę się dowiedzieć jak się czuje, co robi, co je, czy Go aby coś nie boli.
Niestety noga nadal boli.
Biedna Pani L, nie wyszaleje się ganiając po polu. Wypuszcza ją Trudi, więc nie można wymagać, by ganiała za nią po łące.
Łazimy wzdłuż "zakopiańskiej promenady" póki co bez celu.
Wyznaczona grupa organizacyjna ustawia ogrodzenie z linek odgradzając główny trakt od poboczy.
Szykują się na przemarsz krajów biorących udział w festiwalu folklorystycznym.
Kolejny sms od Mateo.
Już są.
Umawiamy się na początku Krupówek, koło banku PKO.
Idą.
Ciekawe jaka będzie ta Roxi- myślę :)
Pierwsze zetknięcie się z nią, było rzeczywiście takie, jak z opowieści Męża.
Kilka zabawniejszych słów, a w niej następuje coś na miarę zapowietrzenia się, po czym bezgdźwięczna chwila przeradza się w długi wybuch śmiechu. O ile to nie atak.
Nie śmieję się z tego, co opowiadają tylko uśmiech sam mi się maluje na twarzy, kiedy docierają do mnie odgłosy "wybuchu" :)
Po dwóch długościach przemarszu festiwalową trasą, przystajemy by pooglądać tą paradę. Ocenić kulturę europejską a nawet pozaeuropejską. Zwyczaje, stroje, urodę. Szczególnie tą męską :)
Mateo z Roxi idą do samochodu.
Przyszł pora dla niej by podać sobie insulinę. Niestety cierpi na cukrzycę :(
W tle słychać bębny, muzykę, i oklaski, a przed nami maszeruje pierwsza reprezentacja Polski
Następna w kolejności jest Ukraina
Po niej Serbia
Następnie Portugalia, na czele z Ratatuj-em (nazywamy go tak ze względu na ten nosek; gdyby tak miał wąsy jak bajkowy szczurek to pewnie by je tak miło przymarszczał upodabniając się idealnie do oryginału :P)
Kolejna jest Argentyna
Potem druga reprezentacja Polski
Bułgaria
Francja, a w zasadzie polskie Ciacho (Hany) między francuskimi babeczkami :)
Macedonia
Trzecia ekipa z Polski
Rumunia
Słowenia
Włochy
Grecja
Czechy
Bośnia i Hercegowina
Czwarta reprezentacja Polski
i na koniec chyba najbardziej efektowna Turcja
Dodam, że podczas przemarszu słońce znajdowało się w swym najwyższym punkcie. Przy bezchmurnym zaś niebie paliło niczym żar. Jego razy w odsłonięte przez krótki rękawek ramiona, były wręcz bolesne.
Po zakończonej paradzie udaliśmy się na obiad.
Dziś postanowiliśmy zadebiutować w słynnym "Da Adamo".
Z zewnątrz rzeczywiście pokaźnie ten lokal nie wygląda. Gdy się wchodzi, to aż się wierzyć nie chce, że z pozoru mała przydrożna knajpka może być aż tak duża!
Miejsca wypełnione po brzegi.
Rozglądamy się upatrując wolnego siedziska, niczym rozbitkowie okrętu.
Podchodzi kelner- Pan "Proszę Bardzo".
Zaprasza nas na pokoje vip-owskie.
Wchodzimy więc w ciasny korytarzyk, z którego są wejścia do pokoi.
Wybieramy tzw. green room :)
Dostajemy karty.
Jako, że widzę pierwszy raz menu tego lokalu, to wpatruję się weń niczym sroka w gnat :)
No i jak zwykle ciężko się na coś zdecydować.
Mąż jak zwykle bezproblemowo. Otwiera widzi coś makaronowego i już.
Spaghetti raz.
Wcześniej kwaśnica.
A ja? Nie wiem. Nie potrafię się zdecydować.
Kelner już obskakuje nasz stół (zrobiony ze stołu bilardowego).
Przy każdym wyrazie składanego zamówienia ze strony moich Współtowarzyszy, z jego ust pada "proszę bardzo".
- Proszę zupę gulaszową...- zaczynam nieśmiało.
- Proszę bardzo.
- ... karczek po zbójnicku...
- Proszę bardzo.
- ... i sok pomarańczowy.
- Proszę bardzo.
Pierwszy staje przede mną sok.
Proszę bardzo- of course.
Sok malutki i ciepły- źle!
Zupa gulaszowa, to nie zupa tylko gulasz. Gdybym wiedział, to bym nie brał drugiego dania :)
Do pierwszego dania dostaję jeszcze bułkę pieczoną na piecu.
Taka a`la pita- dst.
Kelner myli mój karczek z kotletem po zbójnicku zamawianym przez Mateo. Na domiar wszystkiego zamiast pieczonych ziemniaków, dostaję frytki.
Ogólnie jest smacznie i dużo wszystkiego- czyli tak jak w recenzjach "z usłyszenia".
Domawiam jeszcze colę, bo ja to jak gęś, muszę mieć czym popijać, a sok przy swej temperaturze i kwaśności doprowadzi mnie do zgagi :P
Godzina mija nam bardzo przyjemnie na rozmowach i śmiechach.
Równie śmiesznie jest na Dolnych Krupówkach.
Oglądamy owczarki podhalańskie, które wystawiane są na sprzedaż.
Urocze białe kule ze słodkimi oczkami spoglądają z każdego koszyka.
Obok chłopca, który trzyma pieska na rękach, stoi góral.
Wiek zasłużony.
Hany ogląda czworonoga z zachwytem.
- Co tak oglądas i tak Cie nie stać na nigo- rzuca góral.
- A skąd Pan wie, że nie stać.
- Kasy Ty nie mas.
- Mam.
- Nie mas. Widze jakześ ubrany.
(Góral ma albo wypatrzony gust, albo gada tak z przekory)
- Po co Ci pies?- rzuca w dalszej części.
- Do pilnowania domu.
- A jaki mas dom?
- Duży.
- A bude mas?
- Nie.
- To po co Ci pies jak ni mas budy?
- A po co mi buda jak nie mam psa?
(Hany ma psa)
- A zegarek jaki mas?
(Ogląda Lorusa Męża)
- Eee, cienki ten zegarek mas. A komórkę jaką mas?
- Lepszą niż Pan.
- Pokas
(Góral wyjmuje swoją cegłę)
(Misiek swój nowy nabytek)
- O! Komórke to Ty mas dobrą!- pada w finale.
W trójkę prychamy śmiechem, bo Roxi jeszcze jest w trzeciej fazie zapowietrzenia, więc atak będzie za 3 sekundy :)
Idziemy podziwiać odważnych skoczków bungee.
Od samego patrzenia dostaję ścisku w żołądku. Podziwiam odważnych. Brrr!
Słońce drażni moją opaleniznę. Piecze cholernie. Zasłaniam okolice łokci i szukam cienia.
Znajdujemy go w barze coctailowym. Jest miło no i tłoczno od ludzi.
W końcu niedziela i to słoneczna, więc każdy szuka ochłody.
Zostaję sam na sam przy z stoliku z Roxi.
Mąż poszedł po drinki, a Mateo po coś dla siebie i swojej dziewczyny.
- Długo już jesteście razem?- zaskakuje mnie pytaniem.
Nie wiedziałem, że o nas wie. Nim dociera do mnie ta świadomość, mija klika sekund.
- 6 lat- odpowiadam.
-O jej!!!- wykrzykuje z uznaniem. To ja z Mateuszem od roku.
- No to też już coś- odpowiadam, by i jej "stażowo" zrobiło się przyjemnie.
- Jejku, to długo jesteście razem- wtóruje jak w amoku jakimś.
- Znamy się sześć lat, a jesteśmy razem ze sobą od pięciu- konkretyzuję.
- Fajnie. A często się widujecie?
- Kilka razy w roku.
- My dwa, trzy razy w tygodniu.
- No my na Sylwestra, potem w marcu, maju, sierpniu i listopadzie.
- A to chyba nawet tak fajniej.
- Czemu?!
- Bo jak się tyle nie widzicie, to potem jest o czym gadać.
- Spotykamy się średnio co 2,5 miesiąca, klikamy na gadu i jeszcze codziennie wieczorem rozmawiamy przez telefon. Uwierz mi, że zawsze mamy o czym gadać.
- No to fajnie. My też czasami gadamy przez telefon, ale Mateusz zawsze mi mówi, że mam inny głos i jakoś tak dziwnie się rozmawia.
Uśmiecham się.
Daleko macie do siebie?- pyta.
- No ponad 300 km.
- O ja!!! No my tylko kilka- odpowiada zadowolona.
- Zazdroszczę. A Ty też z Gorlic?
- Tak. To znaczy mieszkałam kiedyś, a teraz mieszkam niedaleko miasta.
Byłeś kiedyś w Gorlicach?
- Tak, trzy razy. Ostatni raz w maju na pogrzebie.
- Znałeś Danusię?
- Tak. Poznałem Ją rok wcześniej na komunii Gabrysi.
- Ja ciągle nie mogę uwierzyć, że jej nie ma.
- No tak. To takie niesprawiedliwe. Ja też to przeżyłem, więc wiem jak to jest.
- Wiesz... Mateusz czasami jeszcze się tak zamyśla i wyłącza z rzeczywistości. Dopiero po chwili "sprowadza się" na ziemię. Ciągle myśli o Danusi.
- Szkoda mi Go.
- Nie mogłam być wtedy na pogrzebie. Byłam w szpitalu w Krakowie. Miałam holter. Wypisałam się na własne żądanie, ale nie miał kto po mnie przyjechać.
Moja mama była.
Mówiła, że Mateusz strasznie to przeżywał...
Tu przerwała, bo do stolika podszedł Mateo z czterema porcjami ciasta z jagodami i galaretką, a po chwili Hany z drinkami.
Roxi dostała koktajl jagodowy do kompletu, ale po chwili stwierdziła, że to ją " nie orzeźwiowuje".
Uśmiałem się z tego określenia. Potem jak rozmawiałem z Hanym, to zwierzył mi się, że też to wyłapał :)
W gruncie rzeczy Roxi mimo zabawnego śmiechu okazała się normalną dziewczyną. Taką, z którą można się pośmiać, ale i porozmawiać, bo gaduła z niej niesamowita. Na pamiątkę zrobiliśmy sobie grupową fotkę.
Po Ich odjeździe poszliśmy na dworzec autobusowy, by odebrać Micia z Sylwią.
Poznaję kolejnego członka rodziny Męża.
Oboje okazują się sympatyczną młodzieżą, z którą pewnie miło będzie na jutrzejszym szlaku w kierunku Kasprowego.